Chmury (Warszawa), 19.11.2023
Proszę pani, a Adam mi rozjebał światopogląd!
Próchno znam dobrze. Jest swojskie, ma nieodparty urok czającego się za drzewem uzbrojonego w siekierę drwala, który oszalał z samotności w lesie. Kochał poezję, był wrażliwym facetem, ale coś w nim pękło i teraz jego życiu rytm nadaje prymitywna siła. Rdzeniem tej historii zawsze była dla mnie bezkompromisowa perkusja Artura Sofińskiego, który gra całym swoim ciałem, całym sobą… niesamowicie mocno i miarowo. Bez cienia wahania. Ingeruje tym bez pardonu w klatkę piersiową, w tle wyją szarpane bezwględnie struny gitar, a z gęstej jak zupa mgły wyłaniają się co chwilę paranoiczne krzyki, że ktoś kogoś śledzi… aż chce się uciekać, do środka. Od ludzi… Dlatego właśnie ich płyt najlepiej słucha mi się w samotności, wśród drzew, na spacerze, na słuchawkach. Oczywiście, nikt nie wątpi, że potrafią salę rozbujać po ostatni atom, jednakże tego wieczoru serce jedynej dzieweczki w Anxious skradł pewien muzykant z Biłgoraja.
Odkąd Krolówczana Smuga pojawiła się na muzycznym horyzoncie z premedytacją omijałam ją szerokim łukiem, trochę czekając na odpowiedni moment… trochę w obawie, że znów okaże się to przerostem formy nad treścią. Nie sięgałam po teledyski i płyty, ignorowałam doniesienia i rekomendacje otoczenia. Kiedy idzie o tzw “performance” staram się nie trwonić doświadczeń pochopnie, nie rzucać ich na wiatr. Chcę, żeby tym wszystkim rządziła jakość, a nie ilość i czas, który zwyczajnie nie zawsze jest odpowiedni. Niech chociaż w tym aspekcie mojego życia gratyfikacja będzie na smyczy!
I ponad wszystko boję się zawieść… w końcu ci sami znajomi, którzy polecali Smugę mówili, że „Siksa jest przecież taka niesamowita”, a ja wsadziwszy palec w tę papkę nie miałam ochoty go nawet powąchać, a co dopiero oblizać. Tłumaczyłam to brakiem muzycznego poczucia humoru, uczuleniem na i tak już wszechobecny kicz, ale prawdę mówiąc czekałam, aż ktoś wypełni tę pustkę. Wyjdzie na przeciw potrzebie połączenia w spektakl tych wszystkich bliskich mi znaczeń, tekstów, wizji, fonii… zrobi “show”, który będę chciała „zobaczyć”.
To, co Piętak odprawia na scenie (i wokół niej) ociera się o weselną konferansjerkę, której narracja odwołuje się do najczarniejszych stereotypów otaczającej nas rzeczywistości, jednocześnie oscylując wokół pradawnych słowiańskich rytuałów. Celowo używa znanych mi z koszmarów dzieciństwa sformułowań typu „a teraz wszyscy razem” czy „zapraszam do zabawy” wyciągając z czeluści to, co dla mnie (jako jednostki słabo się zrzeszającej) było do tej pory na koncertach zupełnie nieakceptowalne, chociaż pewnie klaskać nadal nie dałabym rady :P. Zazwyczaj idę do klubu, aby porozumieć się z dźwiękiem, imploduje tak sobie grzecznie i wracam do domu…
A on, w oparach absurdu bezwstydnie uprawia dialog z publicznością, zwraca się do rdzenia człowieka i wywraca go na lewą stronę. Ciężko powiedzieć dlaczego przez cały występ stałam jak wmurowana w podłogę, wpatrzona jak w święty obraz mimo, że powietrzem wokół bujały industrialne, poszarpane beaty z bliskim memu serduszku grindcorowym zacięciem. Coś kazało mi w zupełnym bezruchu obserwować każdy ruch, każdy krok, słuchać każdego słowa, bo w głębi duszy wiedziałam od pierwszych sekund, że wszystko co się przede mną dzieje ma znaczenie i jest częścią bardzo spójnej całości. Wydzierganej… jak te laleczki i łabądki, które Adam rozkłada na merchowym stoliku, a także wplata w opowieść nadając jej teksturę i kształt. Każda sekunda na wagę złota, także jeśli moje zdanie jakkolwiek się dla Was liczy, to „zapraszam do zabawy” ;) .
Marta Podoska