Tomek Mirt jest wszechstronnym artystą. Oprócz tworzenia muzyki oraz rejestracji nagrań terenowych, konstruuje syntezatory modularne, zajmuje się grafiką, a także maluje. Drugiego kwietnia ukaże się nowy album Tomka Wanderlust. Album, który po raz kolejny pokazuje inne oblicze twórcy. Dobierając swoje nagrania terenowe i łącząc je ze stonowaną elektroniką Mirt preparuje je w ten sposób, że mamy do czynienia z płytą najbardziej wyciszoną, jednak może i najbardziej trudną. W tych, dwóch kompozycjach z Wanderlust zawarte są dźwięki i przestrzenie byśmy mogli tylko skupić na nich uwagę i weszli w jego, muzyczny świat. Zapraszam na rozmowę.
Michał Majcher
Michał Majcher: W moim odczuciu Wanderlust jawi się jako połączenie nagrań terenowych z elektroniką, gdzie wszystko miesza się ze sobą i nie wiadomo, co jest czym. Czy to dźwięki łapane z otoczenia, czy wygenerowane przez Ciebie. Czy miałeś jakiś zamysł przed powstaniem tego albumu?
Tomek Mirt: Nie mam jednego zwartego zamysłu, którego się trzymam, to raczej seria przypadkowych myśli lub doświadczeń, które kierują mną przez chwilę i są zastępowane kolejnymi, często w bardzo nieliniowy sposób. Zbieram wyimprowizowane nagrania i patrzę, czy układają się w całość. Powiedzmy, że to wszystko to drobne impulsy i odpowiedzi na nie. Pomysł inspiruje działanie, a potem działanie wiedzie do kolejnych pomysłów, czy skojarzeń. Ten cykl sprawia, że trudno przewidzieć finał, ale nawet nie próbuję tego robić.
Na dwóch poprzednich płytach field recordingi, grały mniejszą rolę w tym procesie, tym razem wróciłem do większego ich angażowania, choć ta potrzeba pojawiła się dopiero na zaawansowanym etapie. Właściwie, miałem pomysł, który nie do końca wyszedł. Chciałem radykalnie zminimalizować ilość muzyki na rzecz właśnie nagrań terenowych, żeby to był field recording, z którego tylko czasem coś się wyłania i niknie, albo wręcz współistnieje w niemal niezauważalny sposób. Potem to poszło w swoją, inną stronę. Może Wanderlust jest tylko etapem w realizacji tego pomysłu.
Nagrania i elektronika potrafią być zaskakująco bliskie sobie i potrafią się dobrze łączyć, ale są też przeciwieństwami, nieraz ta elektroniczna strona mi ciąży. Mam trochę obsesję by była jak najbardziej organiczna. Wydałem płytę Artificial Field Recordings, tytuł wtedy był trochę na wyrost, ale dziś rzeczywiście mógłbym tak nazwać filozofię, która towarzyszy mi podczas nagrywania. Cały czas są jednak prawdziwe nagrania i zawsze jest to dla mnie balansowanie na granicy dwóch światów.
Idąc dalej – staram się zebrać przynajmniej część tych myśli, które towarzyszyły mi podczas pracy nad Wanderlust – fascynuje mnie bardzo pierwotna forma muzyki i instrumentów. Ten moment, kiedy człowiek zaczyna wydawać jeszcze półświadomie dźwięk ze zwykłego przedmiotu, który powoli staje się instrumentem. To jest też zaszyte gdzieś na tym albumie. Eksperymentowałem z prostymi przedmiotami, innym razem, co trudniej prześledzić, starałem się sprowadzić elektronikę do tej formy. Generator wydaje się zaawansowanym narzędziem, ale wyobrażam sobie, że był jak kij, który w pewnym momencie wydał dźwięk, który ktoś uznał za muzykę, w tej chwili nie był jeszcze wysublimowanym instrumentem. Myślę, że do tej prostoty wiele osób wraca wręcz podświadomie.
Jakiś wpływ miało to czego nauczyłem się o muzyce mniejszości zamieszkujących dzisiejszy Wietnam, Laos i Kambodżę – to prawdziwy tygiel, istniejący na przekór granicom. Pewne zabiegi typu unikanie pauz – właściwie bardzo dronowe granie – przy tym inkorporujące w naturalny sposób, elementy, które najprościej nazwać technikami rozszerzonymi. Dodawanie do prostych fletów elementów poszerzające ich brzmienie o nowe alikwoty, rodzaj „akustycznego przesterowania” – jak z afrykańskim likembe, gdzie szarpane blaszki zaopatrzone są w brzęczące koraliki. Flety te mają na przykład naklejone na otwór brzęczące pęcherze lub kawałek folii. To nieraz są detale – niektóre plemiona do grania na gongach używają dłoni lub pięści zamiast miękkich pałek, nieraz używają kija. To wszystko inspirujące jest czysto brzmieniowo, ale też na poziomie pewnej filozofii grania i w końcu budowania nowych brzmień w elektronicznej domenie. Nieraz to kwestia zderzenia tych technik z nowym kontekstem, na przykład uderzeń dłonią w gong w kontekście nagrań ASMR.
M.M.: Twoja, poprzednia płyta Hiræth przyniosła dość mocną odpowiedź na psychodeliczną elektronikę wrzuconą jakby w kraut rockową magmę. Po odsłuchaniu Wanderlust mam wrażenie, że to jeden z twoich najbardziej stonowanych, ale i intymnych albumów, gdzie za delikatnymi dziękami stoją wielkie emocje.
T.M.: Te dwie płyty były nagrywane w zupełnie inny sposób, Hiræth to efekt improwizacji, powstały w krótkim czasie, kiedy byłem skupiony na graniu, eksplorowaniu możliwości, starałem się szukać nowych rozwiązań. Wanderlust jest trochę bardziej skomponowane, a może po prostu wymyślone. Nie mam wrażenia, że to płyta, którą zagrałem. Może jest też oszczędniejsza w środkach. Mam wrażenie, że więcej czasu spędziłem słuchając jej i analizując fragmenty, wprowadzając drobne korekty niż grając. Mogę oczywiście z tymi albumami wiązać jakieś emocje, których było wiele w czasie nagrywania, może więcej było tych osobistych w przypadku Wanderlust. Wolałbym jednak traktować wszystkie swoje płyty jak rodzaj nośnika, który nie jest z założenia wypełniony. Były w nim jakieś emocje, kiedy je tworzyłem, ale w momencie upublicznienia muzyki, odbiorcy mogą wypełniać ten nośnik własnymi emocjami. Nie jestem osobą, która oddziela twórcę od dzieła, ale pewne rzeczy nie mają wielkiego znaczenia. Dla mnie Wanderlust jest jakoś schyłkowe, ale pewnie bym to powiedział o każdej poprzedniej płycie, bo jestem taką osobą. Ktoś słuchający może tego nie zauważać, bo nie jest to jego perspektywa. Pod względem emocjonalnym moje własne spojrzenie na to, co nagrałem się zmienia. Mam swoje przekonania i muzyka którą robię jest w jakiś sposób nośnikiem tych wartości, ale to coś trochę innego dla mnie, niż emocje.
M.M.: Wanderlust, czyli tęsknota za włóczęgą, podróżowaniem. Skąd się to wzięło i czym jest ta wielka potrzeba poznawania nowych rejonów świata, a pewnie też nowych, obcych dźwięków?
T.M.: Trudno mi było skończyć Wanderlust. Nie chodzi mi o etap ostatnich szlifów. Trudno mi było na każdym etapie. Kiedy zacząłem, długo była jakąś rozgrzebaną masą, która nie chciała się w nic układać, ale to zwiększało moją determinację do pracy nad tym albumem mimo pewnej niemocy. Tytuł trochę nawiązuje do tej potrzeby grania, nagrywania, które jest dla mnie formą włóczęgi, ważne jest by iść, jakiś cel jest tylko pretekstem do wędrówki. W sumie to mało ma wspólnego z realną potrzebą odkrywania nowych miejsc. Choć w przypadku Wanderlust jest to połączone z konkretnym miejscem, które słychać od początku do końca tej płyty. Tu pewnie działał bardziej pewien eskapizm, no i jak wspomniałem, te nagrania skleiły się z muzyką nie od razu. Trochę też miałem potrzebę osadzenia tego w konkretnym momencie, realnych 40 minutach, które się wydarzyły. Nawet jeśli to zupełnie nieczytelne.
Tak się stało, że trochę podróżuję, i to ma wpływ na muzykę, w dużej mierze właśnie przez nagrania terenowe, które wydaję. Stykanie się z obcym, innym na pewno ułatwia redefinicję spojrzenia na wiele rzeczy. Na pewno dzięki tym wyjazdom udało mi się rozwinąć wrażliwość, nie tylko na dźwięki otocznia. Słuchanie zawsze było we mnie, ale podczas podróży miałem po prostu sposobność większego skupienia, moje uszy były bombardowane nowymi dźwiękami, które zmuszały mnie do uwagi, refleksji, analizy. Traktuję to jednak jako powrót, bo od razu przywołuje we mnie wspomnienia z dzieciństwa, kiedy zafascynowany słuchałem odgłosów w lesie czy na łące. Nawet jeśli dziś słucham inaczej, to nadal pcha mnie do tego ten sam mechanizm, ten sam imperatyw.
M.M.: Podczas swoich podroży dużo nagrywasz dźwięków otoczenia, nagrań terenowych. Czy jest to w jakimś sensie twój sposób na odpoczynek, czy raczej coś naturalnego, że zabierasz wszędzie rejestrator?
T.M.: To jest dla mnie naturalne, może kwestia przyzwyczajenia, ale jest to forma… odpoczynku… wyciszenia, nie chciałbym chyba używać słowa medytacja. Zależy od tego, co nagrywam, ale szukam często miejsc, które pozwalają, lub wręcz wymuszają skupienie na otoczeniu i wtedy, to jest bardzo satysfakcjonujące. Może być mi gorąco, niewygodnie stać w bezruchu przez kilkanaście minut, ale prawie tego nie odczuwam, skupiając się na dźwięku. Wystarczy miejsce, w którym mogę pozostać i nikt na mnie nie zwraca uwagi, szybko potrafię się „dostroić” i słuchać. To może być wyciszające albo przeciwnie zmusza do ciągłego analizowania. Zanim kupiłem minidisca, na którym robiłem pierwsze nagrania, słuchałem otoczenia i te dźwięki wpływały na to jak myślę o komponowaniu. Na wszystkie wyjazdy zabieram rejestrator, choć to nie znaczy, że zawsze z niego korzystam. Nie dlatego, że nieraz nie ma co nagrywać, nie zawsze jestem w trybie uwagi, która każe go wyciągnąć. Nie jestem fieldrecordingowym rainmanem, który cały czas analizuje każdy dźwięk i w lot je łapie. Świadome słuchanie to często działanie wbrew mechanizmom naszego ciała, które stara się wyrugować cały obszar szumu i zakłóceń. Podczas ostatniego wyjazdu w pewnym momencie zupełnie przestałem nagrywać, nic nie wydawało mi się istotne, trochę jakbym przestał słyszeć. Dopiero kiedy trafiliśmy do bardzo cichego miejsca zacząłem słuchać, może dlatego, że było tak cicho, a może miałem wystarczająco czasu by właśnie się „dostroić”, wrócić na odpowiednie tory.
M.M.: Wydajesz płyty dość regularnie, koncertujesz, jesteś aktywny muzycznie. Chciałbym zapytać Cię również o inspiracje. Rozumiem, że na pewno podróże, a właściwie dźwięki złapane i wchłonięte dookoła, sprzęt, którego używasz i jego modulowanie mogą być dla Ciebie ważną rzeczą. Czy jest coś jeszcze co na ciebie wpływa w procesie tworzenia?
T.M.: Chyba obecnie to jest milion trudnych do zdefiniowania drobiazgów. Tak jak już wspominałem w przypadku inspiracji dla nowego albumu. Ostatnio robiąc sporo zdjęć, patrzyłem na niektóre i myślałem, że fajnie by było, gdyby muzyka taka była, nie miałem pojęcia, co to do końca znaczy, łączyło się to w abstrakcyjny sposób. Trochę tak, jakbyś był miłośnikiem martwej natury i zastanawiał się jak to przełożyć na muzykę. Nieraz trafiam na fragment książki i łączę go z dźwiękiem.
Duża część mojej pracy polega na testowaniu nowych modułów do syntezatora, nieraz łapię się na tym, że robię rzeczy, których bym nie zrobił, nagrywając swoją muzykę, i to odblokowuje jakiś obszar.
Myślę jednak, że wyobrażenie o wpływie inspiracji w przypadku sztuki jest przesadzone. Najczęściej to, co robię pcha do przodu rodzaj dyscypliny, ćwiczeń – nie mówię o czysto manualnych ćwiczeniach, siedzeniu godzinami z gitarą, czy przy klawiszach. Chodzi o ciągłe wytrącanie siebie ze strefy komfortu. Ciągłe unikanie nawyków, rutyny. Po pewnym czasie to bardzo trudne. Praca ze sprzętem jest pewną sinusoidą, początkowo musisz się nauczyć obsługi, potem robi się łatwiej, bo umiesz wiele, czujesz się pewniej, ale znów przychodzi moment, kiedy znasz swoje narzędzia zbyt dobrze i musisz zmienić coś, żeby ruszyć z miejsca, bo powtarzasz te same gesty.
M.M.: Tak jak przy Twoich, wcześniejszych wydawnictwach tak i na Wanderlust, na okładce widnieje Twój obraz. Moim zdaniem te, dwie rzeczy są bardzo związane z Twoją twórczością i bardzo ze sobą współgrają. Jak dużo czasu poświęcasz malowaniu, a ile tworzeniu muzyki? Co wcześniej powstaje dźwięk, czy obraz?
T.M.: Kiedyś malowałem dużo więcej, to było bardzo istotne dla mnie, z czasem to się zmieniło i teraz głównie maluję jak potrzebuję czegoś na okładkę. Chyba zupełnie nie postrzegam obecnie siebie jako osoby malującej. Nawet w pewnym momencie zastanawiałem się nad porzuceniem tego i robieniem skrajnie prostych, pozbawionych grafiki, opakowań do płyt. To jest idea, która od pewnego czasu mnie pociąga, doprowadzenie do tego by każdy album był tylko fragmentem ciągu, dźwiękowym wyrywkiem, bez początku, bez końca, bez odnośników, abstrakcyjnym strumieniem. Możliwe, że nie jestem jeszcze na to gotowy z nieznanego mi powodu.
Malowanie zawsze było dla mnie trudne, to może być zaskakujące, ale zwykle mam pustkę w głowie, nie widzę nic konkretnego, pewnie dlatego z czasem muzyka przeważyła jako coś abstrakcyjnego, może źle podchodzę do malowania.
Patrząc na to z zupełnie innej strony, jestem wielkim fanem spójności. Lubię jak po okładce widzę czyja to płyta, albo z jakiej wytwórni pochodzi, ale też sam czuję często potrzebę zmian, co jest przeciwstawne! (śmiech) Często muszę walczyć sam ze sobą.
M.M.: Mam nadzieję, że masz już jakieś plany związane z koncertami.
T.M.: Właściwie nie. Zupełnie o tym ostatnio nie myślałem. Pewnie plany przyjdą znienacka i mnie samego zaskoczą. Mam w sumie taką nadzieję!
M.M.: W marcu tego roku wydałeś w swojej wytwórni Saamleng również płytę Phra Maha Chedi Tripob Trimongkol „dokumentującą ważne dla was krajobrazy dźwiękowe”, które razem z Magdą Ter nagrywaliście podczas waszej podróży po Tajlandii. Opowiedz proszę o tym.
T.M.: Phra Maha Chedi to dość nietypowa świątynia, ale jest ucieleśnieniem tego, co mnie fascynuje podczas wszelkich wyjazdów. Kiedy zupełnie przypadkowo trafiasz na budowlę z chromowanych rurek, i jest ona jakimś zupełnym poplątaniem wszystkiego. Użycie słowa „typowy” nie jest tu na miejscu, ale Phra Maha Chedi to ucieleśnienie lekko „licheńskiego” w wyrazie, tajskiego buddyzmu. Do tego świątynia wydaje dźwięk, bo jest obwieszona tysiącem dzwonków. Poza tobą prawie nikogo tam nie ma, więc siadasz i słuchasz, do momentu kiedy twój błędnik zaczyna wariować. Nagranie jest trochę erzacem, ale stwierdziliśmy z Magdą, że jak już siedzimy w tych niezwykłych miejscach i rejestrujemy długie nagrania to może warto je opublikować, takie, jakie są, bo zwykle nie pasują do niczego innego lub po prostu tracą ważny walor.
Pierwsze takie nagrania znad kanałów w Bangkoku wydaliśmy w zeszłym roku i ta świątynia z Hat Yai jest kolejna. Choć pomysł wziął się właśnie od niej. Próbowaliśmy ją nagrać kilka razy, na przestrzeni niemal dziesięciu lat. Najpierw byliśmy za krótko by zrobić odpowiednio długie nagranie, ale fragment, który wtedy nagrałem trafił na kasetę wydaną w Szarej Renecie. Dwa lata temu byliśmy teoretycznie lepiej przygotowani, ale znów źle oszacowaliśmy potrzebny czas, bo poza nami miejsce upodobała sobie dość liczna i głośna rodzina. W tym roku się udało, choć też nie do końca. Pierwotne założenie było takie, że na nagraniu będzie słychać głównie dzwonki i wiatr, przez te lata jednak świątynia trochę się zmieniła, dzwonków nieco ubyło i zagościł wszędobylski radiowęzeł z muzyką. Doszliśmy jednak do wniosku, że to miejsce takie jest, i to nasze założenia wynikały z błędnego wyobrażenia.
W momencie publikacji wywiadu powinien być też dostępny kolejny materiał z serii – Approaching Storm Over Wat Phu Thong. O ile o Phra Maha Chedi można znaleźć trochę informacji w Internecie, o tyle Wat Phu Thong niemal nie istnieje. Jest na pierwszy rzut oka dość przeciętną świątynią, wyglądającą na opuszczoną i ulokowaną z dala od miejsc, które odwiedzają turyści. Odkryliśmy ją zupełnie przypadkowo i poza nieco księżycowym krajobrazem, w którego centrum jest położona, o jej wyjątkowości decyduje głównie powolny rozkład, który ją dotyka. Potrzaskane figury, niszczejące budynki. Mimo, że miejsce jest otoczone przez wsie i pola, jest jakby wrzuconym pomiędzy nieobcym i opuszczonym terenem.
Mam przygotowane kolejne nowe materiały do wydania w Saamleng w tym na CD nowy album Dawida Chrapli z kolejnymi nagraniami huty, tym razem w innym kontekście niż poprzednia – dla mnie nawet ciekawszym. Mam też płytę z nagraniami głośników i megafonów z Kambodży autorstwa mojego i Magdy Ter. To znów coś, co zwracało naszą uwagę podczas wędrówek po Azji. Wszechobecna muzyka dobiegająca z oddali, reklamy z megafoników na obwoźnych straganach… dużo więcej, chyba najlepiej po prostu posłuchać!
Przez moment myślałem, że czas zwijać interes i zamknąć ten label, ale wygląda na to, że jednak jeszcze nie teraz! Może poddając się magii numerologii dobrnę do dwudziestego CD w katalogu.
M.M.: Nie mogę też nie zapytać o Brasil & The Gallowbrothers Band, który również współtworzysz. Czy planujecie jakieś nowe wydawnictwo, koncerty?
T.M.: Pracujemy nad nowym materiałem od jakiegoś czasu. Skład poszerzył się o Andrzeja Załęskiego, grającego na perkusji i potrzebowaliśmy trochę czasu na znalezienie nowego kierunku, choć nie wiem, czy nie brzmi to zbyt poważnie. Mamy sporo nowych nagrań i teraz czas by złożyć z nich coś bardziej konkretnego. Wszystko wskazuje, na to, że nowy album wyjdzie jeszcze w tym roku, choć trudno mi cokolwiek więcej o nim powiedzieć w tej chwili. Jak będzie gotowy, to na pewno będziemy chcieli zagrać jakieś koncerty, granie z perkusją jednak zobowiązuje do tego.
M.M.: Bardzo dziękuję za wywiad.
T.M.: Dzięki za rozmowę!