Paranoia Inducta – Blood Electric

Heerwegen Tod Production / CD/DL / 2023

Anxious magazine Paranoia Inducta – Blood Electric

Muszę wam się szczerze przyznać, że po pierwszym przesłuchaniu kompletnie nie podeszła mi ta płyta. Wydała mi się jakaś dziwna, mocno dronowa, a jednocześnie transowa, przede wszystkim zaś nijak niepodobna do Demon’s Factory, bardzo różna od moich ulubionych fragmentów Unknown Pleasure, nie przypominająca też mojej ukochanej Evil Angel. Diabełek z lewego ramienia zaczął od razu podpowiadać: „cóż, płyta nieudana, przesłuchałeś i odstaw, cała kolejka czeka, a tu może kolejna będzie lepsza”. Ale diabełek z prawego ramienia od razu skontrował: „to nie jest muza do słuchania w dzień, spróbuj w nocy”. I… miał cholerną rację!

Blood Electric to nie jest materiał do przeżywania go i obcowania z nim przy dziennym świetle, w akompaniamencie zgiełku i tumultu za oknem, w trakcie codziennych zajęć czy w porze, kiedy cokolwiek lub ktokolwiek może nas zdekoncentrować. To pełnokrwisty transowy dark ritual ambient wymagający skupienia, spokoju, pełnego wczucia się w to, z czym Paranoia Inducta do nas przychodzi. Już od pierwszych dźwięków mrocznego, choć bardzo spokojnego Mirror of Chaos, które sączą się z głośników niezwykle powoli, majestatycznie, wprowadzając nas w koncept tej płyty. Koncept bez dwóch zdań ezoteryczny i mistyczny. Koncept krystalizujący się w pełni już w drugim Psychopomp, z jednej strony transowym (choć na tym etapie poznawania się z tą płytą ten trans absolutnie mi już nie przeszkadza, wręcz przeciwnie), z drugiej tchnącym specyficzną azjatycką grozą. Wprawdzie udział dźwiękowy Kenji Siratoriego ogranicza się li-tylko do wokalnego wsparcia w Jaguar i VTR, mam jednak wrażenie, że Anthony Armageddon Destroyer na tyle mocno wczuł się w klimat, że samodzielnie w pełni oddał tego ducha japońskiej grozy na całej płycie. W ogóle tego specyficznego dalekowschodniego ducha. Stłumione okrzyki w Psychopomp zdecydowanie przypominają mi efekty wokalne, jakie pamiętam z Japanese Drums Kitaro. Bębny też tutaj są swoją drogą. Do tego gongi i sample przypominające jako żywo przeróżne dalekowschodnie instrumenty dęte. W ogóle – choć niejednemu może to się wydać absurdalne – ja słyszę na tym albumie w cholerę Kitaro. Podprogowo rzecz jasna, smaczkowo, gdzieś bardzo głęboko, właśnie stylu takich mikrofragmencików z Japanese Drums, tak trochę na zasadzie „pokrewieństwa ducha”, bo – co oczywiste – nie będzie tu żadnych słodkości w stylu Silk Road, a już tym bardziej rozwlekłych romantyczno-dramatycznych pejzaży jak na Heaven & Earth. A może słyszę tu też i trochę Koto? Dobra, zostawmy to lepiej… W każdym razie dalekowschodniego ducha jest tu naprawdę sporo – i nawet jeśli w takim Replicant Suicide System robi się momentami bardziej kosmicznie i technokratycznie (zwłaszcza przy dźwiękach budzących dreszcze samplowanych wokali), to gongi, charakterystyczne instrumenty perkusyjne, sample wokali i aerofonów – natychmiast przywracają tej płycie jej zasadniczy, wiodący, dominujący klimat. Jaguar to z kolei minimum tła dźwiękowego i oddanie pełnej przestrzeni Kenjiemu. Z jednej strony – inny wymiar – z drugiej, wciąż jesteśmy na tej samej płycie, trafiamy tylko na swoisty przerywnik, intermezzo, które powoduje gęsią skórkę nawet pomimo faktu, iż nie rozumiemy co mówi do nas narrator. Czujemy to jednak podskórnie i to wystarcza. Podobnie jak i w VTR, które bardziej jednak przypomina integralną opowieść, stanowiącą część albumu i pomimo widocznie zaangażowanego wokalu, tym razem pozostawia sporo przestrzeni dla muzyki operującej w jego tle.

W sumie całe pięćdziesiąt minut tego, trochę nietypowego jak na Paranoię albumu, raczy nas klimatem, którego byśmy się raczej nie spodziewali i z którym musimy się oswoić, względnie utrafić z lekturą tego dzieła w dobry moment. Jestem jednak przekonany, że siłą Blood Electric jest między innymi właśnie to, że to jest album dojrzewający. Niczym luksusowa Bodego, niczym dobre wino czy bałtycki porter… To płyta, która by pozwolić jej się dźwiękowo rozwinąć, wymaga od nas konkretnych warunków – zarówno pod kątem skąpego oświetlenia, spokojnego miejsca umożliwiającego jej kontemplację, jak i pory dnia – ale też będąca w stanie za spełnienie tych wymagań konkretnie się odwdzięczyć. Wciągająca w swój ezoteryczno-transowy mrok, delikatnie nas trawiąca (bo o żadnym mieleniu czy innych gwałtownościach nie może być tutaj mowy, to nie metal!), po czym po dopełnieniu całego katharsis delikatnie zwalniająca ze swojego uścisku subtelnymi dźwiękami wieńczącymi finałowy Cosmic Cannibalism. To także płyta, która zyskiwać będzie z każdym kolejnym przesłuchaniem. Album dojrzewający – przede wszystkim w słuchaczach, w ich percepcji i powolnym odkrywaniu tego dość nietypowego jak na PI dzieła. To, wbrew pierwszemu wrażeniu, bardzo dobre i udane pięćdziesiąt minut. I płyta, do której osobiście będę nocami często powracać.

Data wydania: 21 grudnia 2023

Piotr Wójcik