Maja Miro – sonabularium. flet z dna bał​tyku

Wydanie własne / DL / 2024

Anxious magazine Maja Miro – sonabularium. flet z dna ba​ł​tyku

Sonabularium. Flet z dna Bałtyku. Muzyka z głębin. Głębin nie tylko naszego morza, ale i głębin przeszłości. Rzeczony flet, niejako „prowodyr” powstania opisywanej właśnie płyty, wydobyty został jakiś czas temu z dna Bałtyku właśnie. Z Bałtyku, w którym spędził uprzednio lat ponad trzysta, zalegając gdzieś na pokładzie zatopionego brytyjskiego statku towarowego „General Carlton”, który w roku 1785 miał dowieźć do pierwszej Rzeczypospolitej ładunek dziegciu. Do pierwszej Rzeczypospolitej jednak nigdy nie dotarł, zatonął bowiem gdzieś koło Dębek. I tak przeleżał, przeczekał sobie rozbiory, powstania, drugą Rzeczpospolitą, okupację jedną i drugą, upadek PRL’u, transformację i dopiero za trzeciej Rzeczypospolitej wydobyto go z powrotem na powierzchnię. A z nim… rzeczony flet (dziegciu, obawiam się, już nie było).

Wspomniany wyżej flet, stanowiący zapewne własność jakiegoś nieszczęsnego marynarza, trafił do Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku – tym samym przynajmniej na chwilę trafił w ręce Mai Miro, która znów wydobyła z niego dźwięk – pierwszy raz od ponad trzystu lat. Później powstała jego wierna kopia, która trafiła w ręce Mai na dłużej. I tak oto powstała płyta Sonabularium. Flet z dna Bałtyku, lub krócej: Sonabularium. Płyta, która (zdaniem autorki) „z założenia nie jest pomyślana jako jedno”, flet miał być bowiem wyłącznie elementem wspólnym wszystkich utworów, jednak im dłużej słucham tego krótkiego, trwającego nieco ponad pół godziny dzieła, tym bardziej brzmi mi ono spójnie, utwory się zazębiają, a całości słucha się przyjemnie od A do Z. Od pierwszych dźwięków Жыццё І Смерць І Больш Нічога, gdzie mamy do czynienia z lekko onirycznym ambientem przeplatającym się z eksperymentalną elektroniką, “beautiful noisem” (bardzo ciekawe, acz trafne określenie na bandcampie autorki) i dźwiękami głównego bohatera (czy też raczej jego wiernej kopii). Są też fragmenty, tak je nazwijmy, field-recordingowe (dźwięki bardzo spokojnego morza we wspomnianym właśnie pierwszym utworze). Czasami jest bardziej dronowo (Abyss) ale w końcu otchłań to otchłań a flet ma co wspominać… Czasami bardziej wietrznie – w Interaquiae mamy bowiem do czynienia z całą skalą możliwości wydobycia z głównego bohatera przeróżnych, najczęściej atonalnych, dźwięków typowych dla instrumentu dętego, dmuchanego. I choć klimat i stylistyka potrafią zmieniać się jak w kalejdoskopie (hipnotyzujące bębny otwierające ‘Tis A Sultry Day, po których wchodzi kolejny pokaz możliwości stanowiącego kanwę płyty instrumentu), to jednak właśnie charakterystyczny dźwięk tego fletu, ze świadomością co to za instrument i jaka jest jego historia, sprawia, że słucha się tego jednym cięgiem, bez zgrzytów, odczucia skakania z kwiatka na kwiatek, charakterystycznego czasami dla przeróżnych składanek, czy nawet rozrzuconych w czasie płyt typu Best of… jednego artysty. Do samego końca, do ostatniego utworu („Byliśmy jak dwie cząstki”), w którym ja osobiście wyraźnie słyszę pewne nawiązania do partii wokalnych charakterystycznych dla twórczości Karola Szymanowskiego.

Wielka szkoda, że wydawnictwo to dostępne jest tylko w formie cyfrowej, bo przy odpowiedniej oprawie graficznej mielibyśmy płytę arcydzieło na wszystkich frontach, i nawet jeśli nie jest to muzyka sprzedająca się w tysiącach egzemplarzy, to na mały nakład na pewno znaleźliby się chętni. Jak jednak mówi stare przysłowie o posiadaniu i lubieniu, cieszmy się chociaż tą wersją cyfrową, dostępną na bandcampie. I trzymajmy kciuki za kolejne projekty Mai.

Piotr Wójcik