Pagan Records / CD/DL / 2023
W dyskusji nad polską sceną black metalową, to Furia od zawsze była głównym przedmiotem zainteresowania. Twór zjawiskowy, nader oryginalny, silnie oddziałujący na inne, rodzime projekty. Pozostający cały czas zespołem o statusie „jedynego w swoim rodzaju”, oczywiście bardzo słusznie. Furia zaczęła jednak na początku drugiej dekady XXI wieku coraz bardziej polaryzować słuchaczy, odchodząc wyraźnie od swoich black metalowych korzeni. Kłamstwem byłoby powiedzenie, że historia tych stylistycznych perturbacji zespołu zaczęła się w 2014 roku, gdy zespół wydał – według wielu – swoje opus magnum, czyli nowatorski i awangardowy „Nocel”. Osobiście początków tej ścieżki upatrywałbym znacznie wcześniej. Tyle, że to właśnie „Nocel” naznaczył cały późniejszy kierunek śląskiego kwartetu. Wydany dwa lata później „Księżyc Milczy Liczy” był kolejnym krokiem, jeśli nie dwoma, poczynionym w kierunku autorskiego, unikalnego i nieszablonowego grania. Zwieńczeniem tego było w pełni awangardowe i teatralne „W Śnialni”, wydane w roku 2021.
No i właśnie, zatrzymajmy się na moment na tej ostatniej płycie katowickiego zespołu. O ile przywołana przeze mnie polaryzacja, przy okazji wspominania „Nocel” czy „Księżyc Milczy Luty”, pełniła tu rolę świadomego nadużycia (gdyż płyta ta miała znacznie więcej fanów niż przeciwników), o tyle „W Śnialni” polaryzowała i poróżniała fanów Furii już par excellence. Mimo rzeczonego poróżnienia, w jednej kwestii słuchacze byli jednak zgodni – zarówno wśród zwolenników, jak i przeciwników płyty panowała opinia, iż Nihil i spółka tym albumem ostatecznie odgrodzili się od swojego muzycznego matecznika, porzucając tym samym na dobre black metalową konwencję. „Możemy pomarzyć o jakiejś black metalowej płycie Furii” – mniej więcej tak wyglądały wpisy czy komentarze niektórych słuchaczy, wyraźnie niepocieszonych faktem, że śląska horda zaczęła coraz odważniej podążać „awangardowym” śladem.
Naturalną i logiczną antycypacją było więc oczekiwanie, że zespół będzie ten kierunek konsekwentnie kontynuował. Właśnie z takimi predykcjami wiele osób podchodziło do zapowiedzi o nowej płycie Furii. Ciężko oczywiście było się temu dziwić; lecz tu na chwilę postawię kropkę i wprowadzę małą dygresję, która świetnie posłuży mi za wprowadzenie do tego wątku. Jest taki, znany wszystkim bardzo dobrze, norweski zespół Ulver, który zasłynął z tego, że przez całą swoją karierę właśnie zaskakiwał swoich odbiorców, czyniąc w pełni szokujące i nieoczywiste wolty gatunkowe. Ulver przeskakiwał, czy to z black metalu do elektroniki, czy to z post-industrialnych eksperymentów do synth popu, albo też z trip-hopu do eksperymentalnego rocka. No i wreszcie, ten jeden jedyny raz, zespół nie wykonał tego słynnego skoku i nagrał płytę utrzymaną w gatunkowej konwencji swojej poprzedniczki. Tyle że nieprawdziwym byłoby stwierdzenie, że „zespół nie zaskoczył”. Przeciwnie, zaskoczył i to zaskoczył brakiem zaskoczenia.
Ten aporetyczny paradoks, opisujący przypadek zaskakiwania niezaskakiwaniem, bardzo dobrze pasuje do dyskusji o nowej płycie Furii. Płycie, w której znajdziemy najwięcej black metalu od czasu „Grudnia za Grudniem”. I to black metalu w wydaniu całkowicie bezkompromisowym, wręcz prymordialnym; black metalu łomocącego, pozbawionego transgresyjnego konceptu czy nowatorskich udziwnień. Black metalu bez odniesień do post-metalowych czy eksperymentalnych rozwiązań. Choć niepozbawionego bardzo wyraźnych i wyrazistych nawiązań do wcześniejszej twórczości Furii. Sprytni słuchacze wspomniane odniesienia próbowali odnaleźć już w okładce i trackliście, która rozbudzała nadzieję fanów black metalowej odsłony zespołu. „Huta Luna” ewokuje przecież w kierunku bezpośrednich asocjacji do krajobrazu śląskiego, który stanowił jeden z kluczowych komponentów inspiracyjnych Furii. Jednak „huta” to nie jedyny symbol, który przykuwał uwagę. Zainteresowanie budziły również tytuły utworów, takie jak np. „Zamawianie Trzecie”, przywodzące na myśl skojarzenia z kontynuacją „Zamawiania Drugiego” z płyty „Nocel”. To właśnie tego „Nocela” całkiem sporo można usłyszeć w melodiach, gitarach i brzmieniu na „Hucie Lunie”. Co prawda wszystko jest przykryte i nieco przysłonięte szaleńczymi i bestialskimi bębnami, przypominającymi nam black metalową kanonadę, która – nawiązując do wcześniejszej części moich wynurzeń – jest chyba największym zaskoczeniem w tym materiale. Bo zespół ten nigdy przecież nie grał aż tak szybko!
Po każdej kanonadzie zawsze następuje moment ciszy. Nie inaczej jest w przypadku bombardującej, nowej Furii. Tyle że „moment” jest tu dość eufemistycznym określeniem. Nihil i spółka, gdy już zdecydowali się na to, by zakończyć ponad półgodzinną kawalkadę bębnów i agresywnych, a wręcz wściekłych gitar, postanowili sfinalizować cały swój akt półgodzinnym utworem z pogranicza dronującego ambientu i nagrań terenowych. Utworem, który przypomni nam quasi-słuchaliskową koncepcję znaną z albumu „W Śnialni”. Chciałoby się powiedzieć, że tym zabiegiem Furia puszcza zalotne oczko do fanów ich najnowszej twórczości. Choć osobiście nie nazwałbym tego „puszczaniem oczka”, bo przecież Furia nie musi do nikogo tego oczka puszczać. Ja natomiast pozwolę sobie – właśnie – puścić oczko do czytelników Anxious, magazynu muzycznego, gdzie redaktorzy piszą przecież właśnie o ambiencie, muzyce industrialnej czy neofolku (a nie o black metalu) – że jeśli straszny Wam ten czarci zgiełk, łomot czy diabelny hałas, to posłuchajcie finałowego aktu o tytule „Słońce, czyli Księżyc”. Gwarantuję, że się nie zawiedziecie. Choć szansę na jego lepszy i pełny odbiór zwiększy Wam przeprawa przez cały materiał, gdyż, w myśl starego przysłowia, do odważnych świat należy.
Janusz Jurga