Historia za historię z Matsem Gustafssonem

Mats Gustafsson Anxious Magazine
fot. Petra Cvelbar

Jego dorobek muzyczny jest dobrze znany każdemu maniakowi sceny free jazzowej/eksperymentalnej. Jeśli nie wiesz, kto to – wyciśnij nieco soku z przeglądarki i przygotuj się na lawinę. Grał z wieloma „znanymi” ludźmi, prawdziwymi artystami… za kilka dni przyjeżdża do Warszawy z ekipą The End (m.in. cudowna Sofia Jernberg – szalony wokal, prawie namacalny!) i wszystkimi wspaniałymi gośćmi, ale stwierdziłam, że nie będę tu powtarzać pytań typu: „kto”, „kiedy”, „co” i „z kim”. Zamiast tego chcę naprawdę wiedzieć „dlaczego” i „jak”. Po pierwsze dlatego, że w tym wypadku niezwykle trudno jest skupić się na niektórych projektach, a zostawić inne w tyle. Po drugie, muzyka dla mnie zawsze była (personalnie) wyjściem, wentylem bezpieczeństwa, sposobem komunikowania się i regulowania emocji (trochę jak w uzależnieniu od narkotyków) – a Gustafsson dźwiękom, które tworzy, nadaje znaczenie i miejsce w czasie i przestrzeni, dzięki czemu można je nie tylko usłyszeć, ale niemal dotknąć i zobaczyć. A może to tylko ja… synestezja słuchowo-dotykowa to piękny ciężar.

Marta Podoska


Marta Podoska: W każdym razie, drogi Matsie doszłam do wniosku, że cały ten OGROMNY dorobek muzyczny, który zostawiasz na tej planecie ma (moim skromnym zdaniem) bardzo ważny punkt wspólny – jest jak stworzenie żyjące i oddychające, ewoluujące i zmieniające się niezależnie od tego, czy zmienia się wykonanie, czy perspektywa słuchacza. Przypominam sobie wywiad Iriny Nikolskiej z Witoldem Lutosławskim na temat jego życia i podejścia do muzyki pt. „Muzyka to nie tylko dźwięki” i ponieważ ostatni raz widziałam Cię w Studiu Koncertowym W. Lutosławskiego z projektami “IAM” i “Hidros 9”, zdecydowałam się zapytać:

Czym jest dla Ciebie sama „muzyka”? Czy to jest rzecz, uczucie, czy specyficzny sposób widzenia/komunikowania się z rzeczywistością i poza nią?

Mats Gustafsson: „Muzyka jest jak życie, tylko lepsza”, jak mawiał mój mentor Derek Bailey. Muzyka oznacza wszystko. I poezję. I sztukę. To wszystko się łączy i to jest naprawdę sposób na życie. Kiedy zaczynasz to widzieć, słyszeć, widzisz wszystkie połączenia i nie ma drogi powrotnej. Po prostu nie ma.

Jak twierdzili sytuacjoniści: „Swobodne słuchanie sprawia, że ​​myślisz swobodnie, co sprawia, że ​​swobodnie DZIAŁASZ”. A więc wszystko jest polityczne. To wszystko jest ŻYCIE. Tworzenie sztuki to ciągłe prowadzenie badań. Stany umysłu. I serce. Na głębszych poziomach. I robienie tego w kółko, bo nie należy nigdy przestawać. Ja przestanę, gdy dołączę do starych bogów. Albo jakkolwiek to nazwiemy. Bez muzyki nie mogę oddychać. Jednym z kluczy do zrozumienia tego jest nieustanne pozostawanie ciekawym, nie branie rzeczy za pewnik. Kiedy przestajesz na serio interesować się muzyką i sztuką – to koniec. To znaczy, że przestajesz być ciekawy życia. To dopiero smutne.

Czym jest rzeczywistość? Może się kiedyś dowiemy? Muzyka to wszystko przekazuje, jeśli tylko tego chcesz.

M.P.: Jeśli chodzi o pierwsze wrażenie dźwiękowe, które pamiętam i które najprawdopodobniej ukształtowało moje późniejsze wybory i wrażliwość, to długie godziny spędzane w drukarni, w której pracowała moja mama, bogini druku offsetowego, naprawdę ciężko pracująca kobieta. Miałam około 5, może 6 lat, obserwowałam godzinami, jak maszyny Romayor 314 Adast wytwarzają dziesiątki warstw na papierze, wydając industrialny dźwięk, który hipnotyzował mnie ostatecznie do snu.

A jak jest u Ciebie? Jakie było Twoje najważniejsze i pierwsze wrażenie związane z dźwiękiem?

M.G.: Tak, te maszyny to niezłe przebudzenie. Jestem prawie pewien, że moje wczesne wspomnienia są bardziej związane z naturą. Natura zawsze była za rogiem. Urodziłem się w Sapmi (Laponia), tam natura jest integralną częścią wszystkiego. Wszechobecna i wieczna. Nawet jeśli teraz tak szybko to wszystko niszczymy. Równowaga wkrótce zniknie. Zresztą – to już temat na inną dyskusję…

Moim ulubionym dźwiękiem zawsze będzie: śnieg padający na śnieg. Najpiękniejszy dźwięk, jaki istnieje. Możliwe, że to był pierwszy dźwięk, jaki usłyszałem? W każdym razie zawsze będzie wokół mnie. Wewnątrz mnie. Dźwięki i hałasy niezmiennie pozostaną dla mnie ważne i kluczowe. To sposób słuchania. Jeśli słyszysz to jako muzykę – to JEST muzyka. Wszystko jest do wzięcia! Wszystko zależy od nastawienia.

Mats Gustafsson Anxious Magazine
fot. Petra Cvelbar

M.P.: W jednym z artykułów na portalu jazzarium.pl pojawia się cytat „…gram muzykę nie dlatego, że mam na to ochotę, ale dlatego, że muszę”. Podobnie się czuję, kiedy ktoś mi mówi zazdroszczę ci kreatywności. Tylko, że to zarówno błogosławieństwo jak i przekleństwo – proste zdanie, ale bardzo prawdziwe.

Wierzę, że naprawdę to powiedziałeś, ale czy nadal myślisz o muzyce w kategoriach rosnącego w Tobie pragnienia? Czy to niepohamowany impuls pcha Cię do tych wszystkich projektów?

M.G.: Tak muszę. To nie ulega wątpliwości. Jak przestanę chcieć, po prostu zostanę w domu. To jest i zawsze będzie dla mnie koniecznością. Potrzebą. Moja muzyka jest połączona ze mną samym. To ja. Nie da się tego obejść. To jest błogosławieństwo i przekleństwo, prawda. Najprawdziwsza. Naprawdę nie mogę przestać. Jest tak wiele do odkrycia i tak mało czasu. Nienawidzę standardowych modeli… free jazzu i muzyki improwizowanej. Normy, przewidywalność jest do bani, przynajmniej w muzyce kreatywnej. W innych rodzajach muzyki z pewnością działa jako rama dla przyjemności i oświecenia. Ale musimy iść dalej. Eksplorować nowe dźwięki, nową mechanikę, nowe narzędzia… nowy sposób wspólnego tworzenia i interakcji. Muszę to robić dalej. Jaki mam inny wybór?

Mats Gustafsson Anxious Magazine

M.P.: Naturalnym krokiem w tej rozmowie jest dla mnie zapytanie o Twoje partytury graficzne do różnych utworów symfonicznych. Jak wiesz, jedną z tych partytur mam na przedramieniu, ale widziałam ich więcej w zeszłym roku na Pardon To Tu na wystawie “Pieces of Peace” Fire! i szczerze mówiąc, wiele z nich mnie rozbawiło (na przykład ta, która mówi „Zdecydowanie nie to, czego chce dyrygent…” itp.), bo oprócz tego, że są drogowskazami, przypominają mi, jak widziałam Ciebie i innych muzyków, zwłaszcza solistów, wykonujących “Hidros 9”. Wyglądało na to, że wszyscy świetnie się bawicie podczas tego procesu i tego rodzaju występy osobiście uważam za najpiękniejsze. Same grafiki są dla mnie jakby przełamaniem „czwartej ściany”, są jak mrugnięcie okiem, więc dziękuję za wpuszczenie nas w tę część Twojej pracy. Ale myślę, że tego rodzaju wskazówki pozostawiają ogrom miejsca na osobistą interpretację.

Pytania brzmią: czy w dzisiejszych czasach trudno jest znaleźć muzyków, którym można zaufać. Czy zdarza się, że ktoś nie rozumie wskazówek? Czy dużo walczysz (mentalnie), kiedy starasz się  „tchnąć życie” w symfoniczne kompozycje?

M.G.: Moja muzyka jest tak naprawdę zależna od tego, KOGO zapraszam do projektów. To zdefiniuje całość. Tak jak Duke Ellington komponował z myślą o konkretnych muzykach. Chcę stworzyć podobny model. Ponieważ dużo pracuję z improwizacją – dotyczy to WSZYSTKICH, z którymi współpracuję i wchodzę w interakcje. Czasami pracujesz z muzykami, których znasz, a czasami nie. Oczywiście są przeszkody. I zawsze jest to proces, do którego wszyscy muszą się przyłączyć. Ale jest to proces twórczy, który kocham. To naprawdę część wyzwania. Część gry. I powinna być.

Chcę, aby uczestniczący w nim muzycy czuli, że są naprawdę kreatywną częścią utworów, które powstają. Niektóre utwory są  bardziej konceptualne, niż inne. To wszystko zależy. Muszę być elastyczny i dostosowywać się w razie potrzeby. To jest kluczowe. Otwartość na zmiany i poprawki. Muzyka jest na pierwszym miejscu. To fantastyczny proces komponowania/przygotowania, a następnie zbierania w całość razem z wybranymi muzykami. Kocham to. Uwielbiam wyzwania. Kiedy nie wiem szczegółowo, co się stanie i dostosowuję się do tego.

Mats Gustafsson Anxious Magazine
fot. Petra Cvelbar

M.P.: Sześć lat temu w wywiadzie dla Vinyl Factory powiedziałeś, że masz 2,5 tony płyt w swojej piwnicznej „jaskini” stworzonej w kazamatach Twojego domu w Austrii. To zabawne. Ja wcale nie kupuję płyt, bo to chyba uzależnia, a tego typu nośniki dźwięku wymagają specjalnego traktowania – wiadomo, żeby nie biegały po nich koty w malutkim warszawskim mieszkanku.

Jak zatem powiększyła się Twoja kolekcja w ciągu ostatnich 6 lat? Doszły ostatnio jakieś klejnoty? 

M.G.: Cóż, to archiwum to ogromna część mnie. Tego, kim jestem i dlaczego.

To nie tylko źródło informacji. Ale też inspiracji. Potrzebuję tego. Dla mojej muzyki. Taki jest mój sposób życia. Winyl sprawia, że ​​czuję się dobrze. TO JEST uzależnienie. Staram się unikać uzależnień, bo z łatwością dałbym się złapać, dlatego polowanie na winyle mi wystarcza. Po prostu UWIELBIAM to połączenie z historią obiektów. Mogę wtedy w pełni zrozumieć, dlaczego muzyka powstała w tym akurat czasie. Wybór papieru, wybór grafiki, projekt… sekwencja ALBUMU. A nie tylko wszechobecny, infantylny “cud” streamowania gówna jednym kliknięciem. Cud-prawdy-głoszonej-jednym-kliknięciem. Był jakiś powód, że artyści postanowili stworzyć album o określonej kolejności, porządku.

Uwielbiam namacalność albumu. Zapach. Atmosferę. Uczucia. Historia tego wszystkiego wiele mi mówi. Nigdy nie jest za późno, aby zacząć zbierać.

Cały czas dodaję nowe płyty. Pozbywam się też różnego gówna. Codziennie przycinam ogród. Dałbym się pokroić zarówno, by usłyszeć nową muzykę, jak i muzykę, którą już znam. Potrzeeebuję muzyki wokół mnie. Najlepiej na winylu. Bo brzmi dużo lepiej. Cieplej, bardziej dynamicznie. Nie mam nic przeciwko innym mediom. Muzyka jest jednak na pierwszym miejscu.

Ale kiedy usłyszysz nagranie mono odtwarzane za pomocą igły mono… w pełni zrozumiesz. To przeżycie niemal religijne. Masz muzykę przed sobą. Nie tylko jako martwy plik mp3… ale jako coś żywego, obecnego w pokoju.

Moim głównym celem poszukiwań jest muzyka eksperymentalna. Improwizowana muzyka. Ale nie mogę żyć bez muzyki etnicznej, muzyki dawnej, garażowego rocka, punka, metalu, muzyki brazylijskiej i innych form muzycznej ekspresji.

M.P.: Ciągle śni mi się ten sam sen, w którym znajduję wiolonczelę z wełnianymi strunami i kiedy na nich gram, smyczek rozgrzewa struny prawie do zapłonu. Potem zazwyczaj próbuję wsadzić tę wiolonczelę do Fiata 126p, który był jednym z najmniejszych pojazdów w czasach PRL-u. Może wiesz, o który mi chodzi, Tom Hanks ma taki ;).

Czy Tobie zdarzają się takie sny? Mam na myśli muzyczne sny? Albo – idąc dalej – czy kiedykolwiek wyśniłeś kompozycję lub pomysł, który później został zagrany i nagrany?

M.G.: Zwykle nie pamiętam swoich snów. Zamiast tego staram się nimi żyć.

Ale raz na jakiś czas przypominam sobie prawdziwą muzykę… i próbuję natychmiast zbiec do pianina i zapisać to, co mi się właśnie śniło. To się zdarza. Mam nadzieję, że wkrótce znowu się wydarzy.

M.P.: Nie mogę się doczekać owoców Twojej współpracy z Joachimem Nordwallem – album ukaże się 24 marca. Kiedy utwór “There are some worlds where all dreams die” po raz pierwszy pojawił się na Spotify, słuchałam go godzinami w kółko. Jest tak stabilny, tak spokojny i dość złowieszczy zarazem. Jest nieuchronny. Potem wylądowałam na stronie Bandcamp i zanurkowałem w “Her eyes… were like cold fires”- numer nonkonformistyczny i dziwnie melodyjny jednocześnie.

Czy ten album to wypadkowa dokładnie przemyślanych pomysłów, czy to czysta rozmowa między Tobą a Joachimem? Nie proszę o spojlery, tylko zarys koncepcji ;).

M.G.: Joachim i ja znamy się od czasów prehistorycznych. Starożytne dzieje. Nie pracowaliśmy razem tak dużo przez ostatnie lata, ale teraz jest czas, aby to wszystko zmienić. Zawsze razem spędzaliśmy czas i pomagaliśmy sobie w różnych sprawach. Jestem bardzo podekscytowany tym albumem. Stare „jazzowe brody” będą go nienawidzić. To dobry znak. Niedawno graliśmy w Austrii i po koncercie podchodzili do mnie ci brodaci i mówili: „Nie rozumiem tego. Nie rozumiem tego. Proszę, przestań robić tę muzykę”.

Tak wielu ludzi, którzy interesują się muzyką improwizowaną i free jazzem, jest konformistycznych i wcale nie otwartych na nowe rzeczy. Chcą po prostu swojej muzyki, swoich doświadczeń, w JEDEN określony sposób. To jest coś, czego NIE rozumiem. A może ja jestem „jazzową brodą”? Nienawidzę takiej postawy, nie bycia otwartym. Nie próbowania.

Granie z Joachimem wiele dla mnie znaczy. Wysyłaliśmy sobie rzeczy tam i z powrotem podczas pandemii. Robiliśmy razem research I nagle mieliśmy album, a Thrill Jockey to podchwycił i powiedzieliśmy, jasne, czemu nie, wydajcie to. Staramy się stworzyć muzykę, która nie jest przewidywalna, ale nadal opiera się na wielu powtórzeniach. Zobaczymy, jak to się rozegra. Uwielbiam pracować z Joachimem. Jest całkowicie otwarty na WSZYSTKO. Chodzi o interakcję na innym poziomie. Chodzi o tarcia. Energię. Jebać normalne parametry muzyczne. Pieprzyć tradycję. Kochać tradycję.

Pokój i ogień!

matsgus.com

autorka zdjęć: petracvelbar.com