The Body & Dis Fig – Orchards of a Futile Heaven

Thrill Jockey / LP/CD/DL / 2024

Anxious Magazine The Body & Dis Fig – Orchards of a Futile Heaven

Miałam ostatnio dziwny sen. Widziałam psa, dużej rasy (mastiff neapolitański, miałam w rodzinie takiego), biegającego po poletku kolorowych chryzantem. Zwierzę było żwawe, mimo że nie miało na sobie nawet centymetra skóry. Ciężki robot zbudowany z mięsa, dotykając łapami podłoża wprawiał je w drgania, a te zaś podróżowały falami do kończyn. Wnikały przez podeszwy stóp. Stamtąd oczywiście odbierały je odpowiednie receptory, jak sama ich nazwa wskazuje ;). I tak dalej. Ten album właśnie taki jest. Jak sen, którego nie jest w stanie wyjaśnić żaden foliarski słowniczek do wróżenia. 

W zestawieniu ekstremalnej napierdalanki (miłość na zawsze) z kobiecym głosem tkwi coś niezwykle kojącego (mommy issues alert :D), a nawet mistycznego. Tak jak wcześniej Kristin Hayter (Lingua Ignota), czy Crissy Wolpert (Assembly of Light Choir)  – albumy z ich udziałem są moimi ukochanymi od The Body, dalej są dzieła z Full of Hell i Uniform – Dis Fig przejmuje dowodzenie nad zniszczeniem. Brzmiący z pozoru delikatnie i krucho wokal potrafi napęcznieć emocjami i nie zmieścić się w pokoju. Penetruje skórę i pełza pod nią totalnie przejmując kontrolę nad nerwowym przewodzeniem. Wiwat dyplomacja. Wiwat synestezja. Wiwat pomieszanie zmysłów. 

Dis Fig kojarzyłam do tej pory jako kolaborantkę Pana Buga, wiecie, Kevina Martina, jednak mimo bezsprzecznych ciągot Robala do ciężarów, siła rażenia The Body przypomina bombę zrzuconą na Hiroszimę, w porównaniu do wybuchu na Komendzie u Szymczyka, o którym też było całkiem głośno… no ale! Różnice, o których tu piszę są oczywiście gatunkowe, absolutnie nie jakościowe. Lee i Chip podkreślali w notce prasowej, że chcą wyjebać skalę pomiarów mocy nacisku dźwięku na psyche w powietrze – co udało się prawdopodobnie właśnie dlatego, że ciężko ich zadowolić w tej materii. Felicja natomiast wzięła sobie za punkt honoru stanowić przeciwwagę i wprowadzić równowagę, jednak szczęśliwie ciągnie ją na ciemną stronę mocy. 

Pozwolę sobie tu na kolokwializm: Nie ma co strzępić ryja, trzeba wrzucić na słuchawki. I jeszcze raz. I jeszcze. I nic w trakcie nie robić. To nie jest muza, której można sobie słuchać do jazdy na rowerze, ani do zmywania. No, chyba że się chce wpaść pod samochód albo potłuc talerze. Powyżej naświetlone założenia całej trójcy ciał grających doprowadziły do powstania albumu roku, pod koniec kurwa lutego. Nie ma co strzępić ryja, trzeba wrzucić i utonąć. 

Marta Podoska