Paweł Sulewski – Aphelium

Opus Elefantum / CD/DL / 2023

Paweł Sulewski Aphelium Anxious Magazine

Równo dwa miesiące temu ukazała się nakładem kolektywu Opus Elephantum płyta, która od jakiegoś czasu gości sobie co jakiś czas w moim playerze i wciąż jeszcze mi się nie znudziła. A że tygodnie mijają, płyta się nie osłuchała – a wręcz przeciwnie, wciąż mam chęć do niej, mimo nawału innych nowości, powracać – to wypadałoby w końcu skrobnąć słów parę. O czym mowa? Ano o najnowszej płycie Pawła Sulewskiego, rzecz jasna. “Aphelium”, bo taki rzeczona płyta nosi tytuł, to całkiem zgrabnie i ładnie podana wypadkowa progresywnej elektroniki z downtempem, tu i ówdzie podlana ambientowym sosem, całość zaś zahacza też, całkiem udanymi momentami, o jakieś world-ethno, minimalistyczny new-age czy… albo wystarczy już tych szufladek i etykietek, w których samemu można się pogubić i utopić. Każdy jakoś to sobie zaszereguje. Dość powiedzieć, że słucha się tego całkiem przyjemnie, bez pretensjonalnego zadęcia, bez wysiłku, bez niepotrzebnego ściągania koncentracji. Ot, jedna z tych płyt, które włączam przy pracy, najczęściej tej wymagającej umiarkowanego wysiłku intelektualnego (czytaj: chciałoby się posłuchać czegoś niezbyt absorbującego i ściągającego uwagę, ale też nie do końca jakiejś typowej muzyki tła, która nie wymaga uwagi wcale i ucieka gdzieś daleko na granice horyzontu dźwięków). “Aphelium” płynie sobie bowiem lekkim beatem, racząc nas niespiesznymi tempami, nastrojowymi partiami piana, ambientowymi pejzażami i idealnie balansuje gdzieś pomiędzy taką muzyką tła właśnie, a muzyką, w której od czasu do czasu coś bardziej przyciągającego naszą uwagę się jednak dzieje. Z drugiej strony nazwanie tych dźwięków „niewymagającymi” byłoby jednak swego rodzaju faux-pas…

“Aphelium” to udana kontynuacja wcześniejszej twórczości Pawła, do tego estetycznie podana również w formie fizycznej (jeśli przysłowiowe internety nie kłamią, to poprzednie wydawnictwa dostępne były tylko cyfrowo, tutaj zaś Opus Elefantum zadbało o to, by wszyscy chętni mogli sobie te dźwięki nabyć również w postaci srebrzystego krążka). W porównaniu z poprzednimi wydawnictwami mam wrażenie, jakby muzyka zrobiła się „jaśniejsza” (nie chcę pisać „pogodniejsza”, ale jest w tym jakiś ukryty pozytywny mood po prostu). Może to zresztą tylko moje wrażenie… W każdym razie na pewno dobrze się tego słucha, kiedy chcemy lekko się „dobić” energią, zwłaszcza o późnej porze, żadne Slayery nie wchodzą już w grę, a klasyczny ambient spowodowałby, że zamiast wytrzymać jeszcze chwilkę, usnęlibyśmy w kilkanaście sekund. Czasami (pewnie znów moje subiektywne widzimisię) ten chodzący w tle beat robi się odrobinę zbyt nachalny, ale być może to po prostu kwestia moich preferencji i przyzwyczajeń (ogólnie nie przepadam za niczym, co choćby w minimalnym stopniu przypomina mi zjawisko oetykietowane w latach dziewięćdziesiątych jako „wbijanie gwoździ”, wyniosłem więc ze starych lat swego rodzaju alergię na monotonny, powtarzający się beat). Na szczęście nie jest on tutaj jakoś przesadnie wyeksponowany a pojawiające się raz po raz bardziej intensywne linie melodyczne są go w stanie nieco przymaskować. Nie jest też zresztą dominujący, bo np. po takiej „Sepii” można od razu odpocząć słuchając delikatnego fortepianowego „Ujścia”. Dzięki temu płyta nie wpada w monotonię ani schematyzm. I być może właśnie to jest ten czynnik, który sprawia, że jest ona czymś więcej niż produktem do jednorazowego przesłuchania i odhaczenia na liście zaliczonych tytułów…

Piotr Wójcik