Lana Del Rabies – Strega Beata

Gilgongo Records / LP/CD/DL / 2023

Lana Del Rabies – Strega Beata Anxious Magazine

„Beatyfikacja” oznacza uznanie świętości osoby błogosławionej i dopuszczenie jej kultu w kościele lokalnym, a samo słowo „beata/beatus” w języku łacińskim – błogosławiona, szczęśliwa, lub przynosząca szczęście. Jak to się ma do najnowszego albumu Sam Ann aka Lany Del Rabies? “Strega Beata” ukazała się 17 marca – tego samego dnia na fanpage’u pojawił się wpis:

„… może być trochę inaczej, niż się po mnie spodziewacie, ale mam nadzieję, że znajdziecie w tym albumie coś dla siebie. Dziękuję, że jesteście tu ze mną”. Jakby za coś przepraszała… Jakby miała za co… A ta płyta jest po prostu przepełniona pokorą, której raczej nie było „czuć” w poprzednich wydawnictwach.

Towarzysząc jej w drodze od pierwszego do ostatniego numeru, mam wrażenie, jakbym brała udział w jakimś bardzo wymagającym i katartycznym procesie. Sama autorka przyznaje, że okres, w którym powstawał materiał, był bardzo trudny, wypełniony traumatycznymi przeżyciami w sferze osobistej, związanymi z jakąś stratą. Podkreśla również, że ze zdwojoną siłą dotarło do niej, jak ludzie potrafią być okrutni wobec siebie nawzajem. Podobno mało brakowało, żeby całe przedsięwzięcie trafił szlag.

Być może dlatego surowy, destrukcyjny bunt ustąpił trochę miejsca głębokiej refleksji napędzanej żalem. Całkiem dobrze to słychać. Na pierwszy plan wybija się też dość specyficzna rytmika utworów, która tym razem całkiem wydatnie kojarzy mi się z chłodnym jak islandzkie powietrze industrialnym beatem, obecnym na płytach Björk. Tym, który tak rezonuje w klatce piersiowej i z każdym wdechem integruje kompozycję z pulsującym w ciele życiem… Ach… 

Zdecydowanie mniej jest przesteru w wokalach, wrzasku i gniewu – mamy za to do dyspozycji krajobraz upakowany dźwiękiem, jak obrazy Moneta kolorem (co jest całkiem typowe dla artystki), jednak to doświadczenie jest daleko bardziej uniwersalne od poprzednich, serwowanych przez Lanę Del Rabies przeżyć. W “Prayers of Consequence”, “Grace the Teacher” i “Forgive” swoją cegiełkę do tej monumentalnej budowli dołożył Mark Glick (Andrew Jackson Jihad), przygrywając na wiolonczeli i trzeba przyznać, że zadziwająco kojący głos Sam, niosący się echem w nawałnicy atakującego neurony szumu stworzył z tym smyczkiem całkiem zgrabną parę.

Pewnie znajdą się tacy, co wykrzykną „O zgrozo! Przecież to kiedyś były droony, noise i piekło!”, ale jak tak się zastanowić dłużej, to wszystko jest całkiem spójne. Patrząc, chociażby na poczynania Sam An w sferze akademickiej (prelekcje dla ASU Popular Music nt. barier pomiędzy sceną popularną i undergroundem) mam wrażenie, że projekt zatacza wręcz idealne koło – wywodząc się przecież od performance’u, opartego na dekonstrukcji plebejskiej muzyki POP, dąży do syntezy z nią i bezwzględnej ekspansji. I na razie, mimo że wokal brzmi momentami, jakby ktoś sypnął piachem w Rihannę, obyło się bez ofiar.

Marta Podoska