Full of Hell, Nothing – When No Birds Sang

Closed Cascet Activities / LP/CD/DL / 2023

Anxious magazine Full of Hell, Nothing – When No Birds Sang

Full of Hell, mimo swojego absolutnie grindowego core’u, doskonale układa się w nieszablonowych konfiguracjach. Dowodem na to są dwie znakomite płyty nagrane z duetem The Body, (Ascending a Mountain of Heavy Light jest jedną z moich faworytów na zawsze) i zjawiskowo ekstremalne kolabo z Masami Akitą, szerzej znanym jako Merzbow. Na pierwszy rzut oka wiadomo, gdzie leży moja sympatia, jeśli chodzi o When No Birds Sang, ale zapewniam, że role Nothing i Full of Hell są tu przypisane prawidłowo i należy traktować je równoważnie. Brzmienia obu formacji doskonale się dopełniają, tworząc totalnie popierdolony ładunek przeróżnych emocji.

Kawałek Rose Tinted World jest tak doskonały, że w zasadzie płyta mogłaby się na nim zaczynać i kończyć. Surowizna i agresja od Full of Hell spotykają się w nim z kontemplacyjnym krajobrazem od Nothing i właśnie dlatego jest tam wszystko, czego dusza zapragnie od grindu i sludge’u po doskonale brutalny, rostrzeszczany (musiałam wymyślić słowo – wybaczcie) noise. Brakuje chyba tylko skrzypka na dachu ;).

Forever Well to oldschoolowy walec drogowy. Statyczny, pewny siebie i bardzo ciepły bas staje się filarem dla potężnego monolitu o konstrukcji ballady rockowej, przepuszczonej przez filtr z technicznego death-metalu. Jak wspomniałam, w tym albumie jest pełno wszystkiego, jakby ktoś Mikołajowi rozpruł worek (sic!) i wszystkie prezenty umieścił na nośniku ;D. Gdybym zaś miała powiedzieć, który numer brzmi/wygląda dokładnie jak okładka, to wskazałabym paluchem na Wild Blue. Ambientowy, bezpieczny i kojący jak patrzenie w niebo, jednak mimo pozornego bezruchu, gdzieś tam, perfekcyjnie ulokowane to jedno warknięcie struny wyzwala poczucie radosnego oczekiwania.

Poza tym ten słodziak zdaje się również dobrze przygotowywać grunt pod mimowolne drgania When No Birds Sang, którego zwarta konstrukcja kojarzy mi się z pewnym, używanym w żargonie chemicznym określeniem, tzw. „drganiem własnym cząsteczek” – drganiami normalnymi, jeśli wolicie. Jakże zbawienną jest myśl, że każda cząsteczka mojego ciała znajduje się w ciągłym ruchu, co zupełnie wyklucza jakąkolwiek stagnację. In your face! Nic dziwnego, że człowiek taki zmęczony chodzi.

​​Numer finałowy (nie ma lepszego określenia, pełna premedytacja) Spend The Grace zdobny w przepięknie senny, acz niezmordowany werbel dosłownie wieńczy dzieło. Co prawda ciągnie się za nim widmo patosu, jednak jest do tego stopnia efemeryczne, że zupełnie nie godzi w doskonale uwikłaną tkankę.

Zdaje sobie sprawę, że opisałam po kolei wszystkie kawałki, oprócz drugiego, który za każdym razem jakoś przesypiam – znaczy pościelówa :P. Z grzeczności nie będę już tu o nim wspominać. Zapewne znajdą się amatorzy, jednak na mnie te kalosze nie pasują. Ale już, już cichutko…

Data wydania: 1 grudnia 2023 

Marta Podoska