Wydanie własne/ DL / 2024
Z artystami, którzy wydają nowe płyty hurtem mam co do zasady dwa problemy. Pierwszy jest taki, że niektórzy z nich grubo przesadzają, wydając nowe materiały, czasami nawet co tydzień lub dwa, przy czym najczęściej jakość tych dzieł uprawnia ich raczej jedynie do tego, by przemyśleć swoją działalność jako takową, nie zaś epatować kolejnymi dźwiękokletycznymi produkcjami jak z rękawa. Drugi z kolei problem dotyczy raczej tych, którzy reprezentują sobą wyższy poziom i polega on na tym, że ilekroć chcę zabrać się za pisanie recenzji, pojawia się nowy album/materiał najczęściej lepszy od poprzednika, wypycha go więc z kolejki i… już był w ogródku, już witał się z recenzją, gdy nowy album na tacy podano… I tak w kółko.
Na szczęście w przypadku Caught in Joy, o ile mamy do czynienia z „produkcją seryjną” to jednak w rozsądnych granicach ilościowych (częściej niż raz w miesiącu nic nowego raczej się nie pojawia), mamy też do czynienia z twórcą, który grać potrafi, a do tego park sprzętowy ma konkretny i porządny. I o ile rzeczywiście w przypadku kilku albumów miałem już zaklepane miejsca na rozpisce z recenzjami, ale wciąż nowsze dzieła zrzucały je z kolejki, o tyle w przypadku wydanych prawie jednocześnie Marbles i E7-E5 twardo powiedziałem sobie, że te dwie rzeczy trafią na łamy Anxious. Jeśli będzie trzeba to razem w jednej wspólnej recenzji. I nawet kosztem ewentualnie wydawnictw świeższych.
A dlaczego? Ano dlatego, że wśród dzieł Karola Pokojowczyka, naszego rodaka rezydującego na stałe w USA, te dwie płyty wyróżniają się szczególnie. O ile Caught in Joy już od jakiegoś czasu dość konkretnie dryfuje w stronę ortodoksyjnej szkoły berlińskiej, takiego klasycznego połączenia padów, pejzaży i pulsującego arpeggia, do tego z lekkim zacięciem krautującym, o tyle Marbles jest z tych wszystkich ostatnich dzieł najbardziej mandarynkowo-szulcowa. Ma też taki mocno specyficzny pozytywny, chciałoby się wręcz rzec „ciepły” klimat. Od pierwszych lekko pulsujących sekwencji w otwierającym to wszystko Inca Suns przez bardziej rozbudowany Pirates and Pearls wieje tu takim elektronicznym „dźwiękowym optymizmem”. I o ile wcześniej zdarzały się co którąś płytę momenty, w trakcie których Caught in Joy jakby delikatnie zaczynał zjadać swój własny ogon, zwłaszcza jeśli chodzi o same arpeggia, o tyle Marbles to jakby złapanie oddechu w tym względzie – tu nic nie przypomina starszych patentów z poprzednich płyt, nic nie sugeruje powtórek czy wtórności, nie ma przesytu ani odczucia, że „o, znowu to, to już znałem i tyle razy słyszałem”. Nie polega to oczywiście na jakimś wyważaniu otwartych drzwi, czy sileniu się na przesadną eksperymentalną indywidualność, jakieś ponowne wymyślanie koła – dobry, sprawdzony patent, wyciągnięty z arsenału mało eksploatowanych rzeczy, nieraz zrobi robotę lepiej, niż udziwnienia wymyślane na siłę. Dla mnie na przykład arpeggia z Raiders of the Ark są mocno jarre’owe – a wcześniej wpływów JMJ na płytach Caught in Joy jakoś nie słyszałem. Dodajmy jednak, że „mocno jarre’owe” są tutaj tylko wspomniane arpeggia, bo reszta komponentów jest mocno mandarynkowa, berlińska. Całość daje fantastyczny efekt i słucha się świetnie przez długie czternaście i pół minuty – bez dłużyzn, bez czekania „kiedy to się już skończy i zacznie kolejny utwór”. Zresztą jeśli chodzi o inspiracje, to sam autor przyznaje się bez bicia wymieniając właśnie Klausa i TD w opisie płyty na Bandcampie. Płyty długiej, nawet jak na Caught in Joy, choć wciąż jeszcze mieszczącej się na CD (gdyby kiedykolwiek miała się ukazać w tej formie), bo trwającej siedemdziesiąt pięć minut z okładem. Płyty rozwijającej się z utworu na utwór, zwłaszcza energetycznie (w Gold Rush mamy już nawet trochę beatów na arpeggiach), choć potrafiącej też przyhamować z tempem jak w tytułowym Marbles czy zwłaszcza wieńczącym całość rozmarzonym i powolnym Magical Day at the Beach. Płyty od której warto zacząć zapoznawać się z twórczością Karola. A zaraz po niej sięgnąć po wydaną niemal równocześnie E7-E5, mającą stanowić swego rodzaju artystyczną odpowiedź na ikoniczne wydawnictwo Manuela Göttschinga, czyli E2-E4, co z resztą zobrazowane zostało dość znaczącą okładką tego albumu. I o ile na Marbles mieliśmy osiem utworów trwających siedemdziesiąt pięć minut z okładem, o tyle tutaj mamy raptem dwie, tak to nazwijmy, suity – czteroczęściowe E7-E5 i trzyczęściowe Rainforest Safari (gdyby się uprzeć i to pociąć, można powiedzieć, że mamy siedem utworów) trwające łącznie nieco ponad czterdzieści cztery minuty. Całość oczywiście znowu bardzo po berlińsku, z rytmem kontrolowanym głównie za pomocą arpeggiatora, krautowym zacięciem, ale tym razem w nieco bardziej ambientowym, kosmicznym stylu, można pokusić się o stwierdzenie, że minimalnie bardziej psychodelicznie. Tym bardziej, jeśli wsłuchamy się w drugi z utworów, który płynie bardzo wolnym ambientowym tempem i, na ile jestem w stanie na szybko skojarzyć, jest chyba najspokojniejszym utworem Caught in Joy, jaki słyszałem (choć to oczywiście kwestia subiektywnych odczuć). Choć oczywiście jakoś bardzo te płyty stylistycznie się nie różnią, i nawet jeśli przesłuchamy oba materiały jeden po drugim, potrafią zlać się w jedną dłuższą całość.
Oba styczniowe materiały Karola to rzeczy na pewno znakomite, zasługujące na znacznie większą popularność niż ich realne zasięgi (ale cóż, żyjemy w takich a nie innych czasach), tym bardziej warto się nimi i w ogóle całą twórczością Caught in Joy zainteresować. Zwłaszcza jeśli jesteście fanami tego typu elektroniki, tym bardziej, że tego typu projektów (zwłaszcza pod kątem jakości artystycznej, producenckiej i ogólnego poziomu wykonania od A do Z) wcale nie jest aż tak dużo.
Daty wydania: 11 i 19 stycznia 2024
Piotr Wójcik