Miał to być wstęp do poniższego wywiadu z Johnem Murphym, tak jak to zazwyczaj bywa. Tym razem postąpię inaczej, introdukcji nie będzie. Jest ona po części zbędna w tym przypadku, ponieważ same odpowiedzi J. Murphiego są na tyle obrazowe, że wyjaśniają dosłownie wszystko. Wielkie dzięki po raz drugi dla K.A. za otwierające wszystko tłumaczenia. Vivaty dla A. i W.!!! Miłej lektury.
MareklokisnawroT
Wywiad pochodzi z Anxious #9 (23.09.2003 e.v.)
MN: Witaj John. Ostatnie wieści z twojego obozu donoszą o tym, iż wybierałeś się do Australii i zamierzałeś odbyć krótką trasę po Nowej Zelandii i Japonii w towarzystwie Douglasa P. i Boyda Rice’a. Mógłbyś powiedzieć coś więcej na ten temat?
JM: Po pierwsze, muszę zaznaczyć, że technicznie nie jestem członkiem Death In June. Nawet jeśli zauważysz, że gram na perkusji na wszystkich koncertach, jakie ten zespół grał w ciągu ostatnich 8 lat. Jedynym faktycznym twórcą DIJ jest Douglas P., a zatem wszelkie pytania związane z tym projektem, trzeba kierować bezpośrednio do niego. Sądzę, że jestem po prostu takim sesyjnym muzykiem, którego można łatwo wynająć tym bardziej, że faktycznie przebywam obecnie w Australii. Zamierzam tu zostać jakieś kilka miesięcy. Urodziłem się tu i nadal odczuwam z tym krajem pewne związki. Wracam tu od czasu do czasu, by podładować swe metafizyczne i ziemskie baterie. Death In June oraz Boyd Rice/NON zagrały dwie sztuki w Australii i dwie w Nowej Zelandii. Grałem w obu zespołach na perkusji. Przyjęcie publiczności było bardzo dobre. Niestety, nic nie wyszło z koncertów w Japonii i nic takiego nie zapowiada się w najbliższej przyszłości. Na jednym koncercie w Australii supportował nas lokalny esksperymentalny, dark ambientowy akt o nazwie Isomer. Zespół ten wydał niedawno swój CD dla niemieckiej wytwórni Tesco. Bardzo polecam.
MN: Zostańmy jeszcze na chwilę przy twoich koncertowych podróżach. W grudniu 2001 odwiedziłeś również i Polskę, grając w Warszawie jako część DIJ. Jak przyjęli was polscy fani, a jak ty sam odebrałeś wizytę w Polsce?
JM: Osobiście sadzę, że Warszawa to bardzo interesujące miejsce. Całkiem nowoczesne i w zachodnich klimatach. Spędziłem tam całkiem fajne chwile. Szkoda jednakże, że byliśmy tam tak krótko i poza Warszawą niewiele widzieliśmy. Jedyną rzeczą, której naprawdę nie lubiłem była mokra i chłodna pogoda. Ale cóż, był to środek zimy i tego właściwie należało się spodziewać. Nie było to najchłodniejsze miejsce, w jakim byłem do tej pory, ale mało mu do tego brakowało. Zawsze lubiłem odwiedzać różne części wschodniej Europy, a to głównie z powodu różnorodności kultury i historii. Od paru lat chciałem zobaczyć i Polskę. Wielu mych przyjaciół chwaliło ten kraj. Ludzie okazali się ciepli, uczciwi i otwarci. W państwach, które miałem okazję odwiedzić w ostatniej dekadzie, z tym bywało różnie. Polscy fani byli entuzjastyczni. Była ich spora grupa. Część z nich przyjechała z różnych części kraju. Przypominam sobie, że po koncercie Douglas powiedział, że był to jeden z najlepszych koncertów Death In June po dwudziestu latach grania. Z pewnością, był to jeden z bardziej pamiętnych koncertów, na jakich było mi dane zagrać. Chciałbym w najbliższej przyszłości wrócić do Polski; pozwiedzać jej różne części bądź zagrać koncerty z innymi zespołami, z którymi współpracuję. Polska wydaje się także mieć interesującą i innowacyjną scenę muzyczną. Oceniam to po różnych płytach i magazynach, jakie widziałem podczas tego krótkiego pobytu. Niektórzy z mych znajomych w Londynie byli bardzo zadziwieni, kiedy pokazałem im przywiezione stamtąd rzeczy.
MN: Przenieśmy się trochę wstecz. Przeglądając archiwa muzyki industrialnej, post-industrialnej, dark folkowej od początku lat 80., twoja osoba pojawia się na wielu ważnych, przełomowych „zjawiskach” tych nurtów: Lustmord, Dogs Blood Order (pierwsze wcielenie Current 93), Current 93, G. Revel, Boyd Rice, Death In June, Sword Volcano Complex… Czym były (i wciąż są) dla Ciebie te działania: doświadczeniem, eksploracją, realizacją pewnych idei? Jak postrzegasz je z perspektywy mijającego czasu?
JM: Nie za bardzo wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie. Jak zauważyłeś, w ciągu wielu lat angażowałem się w działalność wielu różnych muzycznych projektów. Niektóre z nich odegrały istotną rolę w ewolucji jakiegoś szczególnego muzycznego stylu. Sądzę, że w każdym z nich, w jakimś szczególnym czasie, zostawiałem część samego siebie. Wszystkie stanowiły konieczny etap mej samo ewolucji, osobistej eksploracji i realizacji. Ogólny koncept i estetyka każdego z tych projektów w jakiś sposób przypadała do gustu memu wnętrzu. W jakiś sposób pomagałem im działać. Moja pomoc przybierała różne postaci, w zależności od danego projektu. Tym sposobem, dorzuciłem do sceny swoje dwa grosze. Wszystkie z tych zespołów wywoływały pewne zainteresowania w mej psyche, bądź przemawiały do mnie w jakiś trudny do zdefiniowania sposób. Rozpalały w mym wnętrzu niewielki płomień. Często towarzyszył nam eksperyment. Uczestnictwo w tych przedsięwzięciach wiązało się z pragnieniem do realizacji jakichś osobistych celów i idei, które krążyły wewnątrz mej niewielkiej czaszki. Każdy projekt pomagał mi w eksploracji różnych aspektów mnie. To był również znakomity czas do tego, by pracować z różnymi ludźmi. Niektórzy z nich zostali mymi przyjaciółmi. Były to takie pokrewne dusze, z którymi mogłem współpracować. Mogłem się od nich wiele nauczyć, a oni – być może – czerpali podobne lekcje ode mnie. Czasem, po prostu towarzyszyło mi pragnienie do eksperymentowania. Chciałem zobaczyć dokąd mnie to zaprowadzi. Lubię ryzykować. Nieraz pojawia się we mnie pragnienie, by eksplorować potencjał nowych muzycznych i osobistych (często duchowych) możliwości. Stąd właśnie moja chęć do pracy z tak wieloma różnymi projektami. Robię to już od niemal dwóch dekad. Nie odpoczywam, ciężko pracuję i potrzebuję regularnych wyzwań w muzyce i innych dziedzinach życia. Na swój sposób, nie czuję potrzeby do bycia karierowiczem, stąd też skaczę sobie z projektu na projekt. Wszystkie z nich ukazują różne aspekty mnie samego. Może to jakaś wada w osobowości? Nie wiem. Obecnie jednakże, jestem całkiem spokojnym wewnętrznie człowiekiem; spokojniejszym niźli w przeszłości. Nie jestem już udręczonym artystą…
MN: Jak widać jesteś bardzo aktywną postacią w środowisku muzycznym. Nie możemy także zapomnieć o Knifeladder i Shining Vril. Obie nazwy wiążą się z różnymi muzycznymi penetracjami, które określasz mianem Industrial Voodoo Power Electronic i Ambient Ritual. Ale może ty sam, jako najbardziej zaangażowany w te przedsięwzięcia, przedstawisz obie grupy.
JM: Knifeladder tworzą: ja – perkusja, wokale, szumy, drony i pętle, Andrew Trail (ex Ministry of Love) – klawisze, samplery, elektronika, pętle, wokale i rogi arabskie, oraz Hunter Barr (ex Infant Skull Surgery) – gitara basowa, drony i elektronika. Wszyscy współpracujemy na równi w tworzeniu muzyki, która powstaje często na skutek improwizacji podczas prób. Wspólnie pragniemy eksplorować i wysubtelniać nowe metody dotyczące kolaboracji przy tworzeniu muzyki. Zajmujemy się różnymi metodami komponowania utworów i tworzenia semi hipnotycznych transów, które osiągalne są za pomocą dźwięku. Sining Vril natomiast, istnieje od około początku 1999 roku. To właściwie mój osobisty projekt, dzięki któremu wyrażam swoje własne muzyczne, estetyczne i metafizyczne zainteresowania. Jego muzyka nie opiera się na jakimś jednym, wyznaczonym stylu, choć obecnie skłaniam się ku hipnotycznym, rytualnym i ambientowym dźwiękom. Do jego twórczości podchodzę w zupełnie inny sposób niż do Knifeladder, który zakłada interakcję i współpracę trzech ludzi. Tutaj, używam więcej egzotycznych instrumentów perkusyjnych takich, jak tybetańskie dzwonki, misy, drony. Wykorzystuję też nieco instrumentów pochodzących z Australii; zauważyłem, iż świetnie imitują one odgłosy wydawane przez żaby na bagnach. Poza tym, używam fletów i rytualnych rogów pochodzących z obszarów wschodniej Azji, a także sampli, pętli, i nieco industrialnych, dark ambientowych szumów. Ogólnie, chcę tworzyć zupełnie nie rytmiczny trans i unikam zbytniego uwydatnienia ciężkich perkusji, które obecnie charakteryzują Knifeladder. Chcę, by oba te projekty brzmiały zupełnie inaczej. Shining Vril dotyczy mych własnych eksploracji na polu ezoterycznej duchowości i estetyki. Poszukuję źródła mego wewnętrznego płomienia, bytu i niepokoju. To osobiste poszukiwania i obsesja dotycząca wewnętrznej gnozy. Robię wiele rzeczy; pracuję ze snami, medytuję, czytam stare heretyckie teksty i próbuję przekazać to wszystko w postaci pewnego rodzaju muzycznej wizji. Interesuje mnie taki rodzaj muzyki fluidycznej, podlegającej ciągłej zmianie, a to pewnie z tego powodu, iż obecnie nie posiadam w sobie jakiejś dominującej wiary czy wzorców. Mogą zawierać się one wprawdzie w tradycji gnostyckiej i hermetycznej, w praktykach Katarów średniowiecznej Francji oraz starożytnych religiach misteryjnych i pewnych aspektach duchowości celtyckiej, oraz północnej tradycji runicznej. Niemniej, staram się nie zamykać w zbyt sztywnych granicach. Wprawdzie obecne dokonania Shining Vril ograniczają się do rytualnego, industrialnego, dark ambientu, tak mogą się one zmienić. Jestem otwarty na wszystko. Poza tym, czerpię wpływy z mego wychowania i podróży, włączając w to pewne doświadczenia z mego dzieciństwa, które spędziłem w Australii, gdzie poczyniłem pewne obserwacje dotyczące starożytnego „innego” świata, którego atmosferę nadal można częściowo poczuć na tamtych ziemiach. Bardzo interesuje mnie również wiele form uzdrawiania i technik pracy z „energiami”. Wiedzę czerpię z wielu kultur. To dlatego wybrałem nazwę Vril. Zaczerpnąłem ją z XIX wiecznej okultystycznej powieści The Coming Race. Jestem jedynym pełnoprawnym muzykiem Shining Vril, chociaż w trakcie komponowania, nagrywania i koncertów pomagało mi wielu ludzi. Byli to i są: pozostali członkowie Knifellader, Lloyd James z Naevus, Bruce La Fountain z Sword Volcano Complex, Gary Paesons z Sleeping Pictures, Marco Deplano z Foresta Di Ferro i Wertham oraz wielu innych, rozsianych po całym świecie ludzi… Jeśli chodzi o samo komponowanie wykorzystuję praktycznie wszystko, co nawinie mi się pod rękę. Stosuję organiczne, naturalne dźwięki i intrumenty „low tech”, a także wysoce zaawansowane metody „high tech”. Nagrywam w wielu różnych studiach Londynu i Australii. Ów solowy projekt powołałem do życia pod koniec lat 80. w Melbourne, kiedy tam mieszkałem. W tamtym czasie nazywałem to My Father Of Serpents. We wczesnych latach 90-tych zmieniłem nazwę na Ophiolatreia (co w łacinie oznacza „kult węża”). Być może użyję tej nazwy ponownie. Solowe idee porzuciłem w 1993 roku z pewnych osobistych powodów i zdecydowałem ponowić na początku roku 1999, już w Londynie, pod nazwą Shining Vril. Od tego czasu zagrałem w tym mieście kilka koncertów i pojawiłem się na kilku europejskich kompilacjach. Moje nagrania znalazły się także na składance CD First wydanej przez Operative Records oraz na wydanym w 2000 roku albumie Split, który ukazał się pod szyldem greckiej CAPP. Niedługo ukażą się kolejne kompilacje z mymi nagraniami, a także pełnowymiarowy album, który wyda Operative i być może jeszcze jedna europejska wytwórnia. Spotkałem się także z niewielkim zainteresowaniem z USA, więc kto wie, jak wyglądać będzie najbliższa przyszłość Shining Vril. Bez względu na to, co się wydarzy (piekło czy niebo), projekt ten będzie trwał; tak samo Knifeladder. Oba te projekty, choć różne, wzajemnie się dopełniają, podobnie zresztą jak kolejne przedsięwzięcie Andrew Taila i Huntera Barra, Antivalium. To taki chropowaty, hipnotyczny i noisowy anti-zen. Oni także zamierzają w niedalekiej przyszłości wydać CD nakładem Operative. Mam nadzieję, że twoi czytelnicy mają już jakieś ogólne pojęcie na temat Knifeladder i Shining Vril. Trudno jakoś adekwatnie opisać działalność tych grup zwykłymi słowy. Przejrzyjcie także nasz website www.knifeladder.com oraz www.operative-records.co.uk. Natomiast pod adresem www.compulsiononline.com można znaleźć długi wywiad, w którym wyjaśniam wiele innych idei i konceptów, które kryją się za tymi projektami.
MN: Skąd czerpiesz i gdzie odnajdujesz inspiracje do tworzenia tak specyficznych dźwięków? Czy muzyka sama w sobie stanowi wystarczający napęd do tworzenia?
JM: Słucham i lubię wiele muzycznych gatunków. Nie mogę w 100 procentach powiedzieć, skąd pochodzą moje inspiracje. Czerpię je z różnych źródeł. ze snów, z Innego świata, niezwykłych osobistych doświadczeń… pewnych mistycznych stanów umysłu, w które kilkakrotnie wchodziłem… mnóstwo literatury… Tej jest zbyt wiele, by móc podać tu jakiekolwiek przykłady, choć z pewnością na liście znaleźliby się Welsh, Arthur Machen, może H.P. Lovecraft i Poe. Inspiracja pochodzi także z różnych rodzajów muzyki… z wielu krajobrazów całego świata, muzeów… dźwięków natury… Lista jest różnorodna i nieskończona. Jeśli chodzi o Knifeladder, to łączymy nasze inspiracje. Tu również, pochodzą one z wielu źródeł. Wszystko zależy od kreatywności poszczególnych członków. Czasem, różne muzyczne motywy komponują się „same”, a my służymy chyba jako odpowiedni kanał dla komunikacji. Staramy się o tym nie myśleć zbyt dużo i pozwalamy, by proces rozwijał się organicznie i samoistnie. Tak, muzyka „sama w sobie” jest najpotężniejszym powodem, by ją kreować. Jej nowa postać, kompozycja, mogą okazać się najcudowniejszą rzeczą na świecie. Doskonale eksponują emocje, uczucia i to zarówno w muzyku, jak i słuchaczu. Nie szukam jakichś szczególnych dźwięków; to raczej one „znajdują” mnie. Żyją one pewnie poza zasięgiem ludzkiej wyobraźni. Trudno to opisywać za pomocą słów. Istnieje we mnie kreatywny aspekt, który nawet dla mnie jest tajemnicą. Przychodzi „spoza” mnie, jakby z wyższego planu świadomości, bądź mojej podświadomej wyższej jaźni i omija świadomą część psyche czyli, jak powiedzieliby zwolennicy Junga – ego. Obecnie zresztą, studiuję pewne aspekty jungowskiej psychologii i inne dziedziny metafizyki. Robię to w nieco amatorski sposób, ale studia te pomogły mi w mej kreatywności. Łatwiej konfrontuję się z różnymi powstrzymującymi kreację (także muzyczną) „blokadami”, które hamowały mnie przez jakiś czas. Muszę także dodać, iż wszystko zależy od projektu, z którym akurat pracuję, a także od danej sesji i wszelkich, związanych z nią aspektów. Fizyczne otoczenie, ludzie… wszystko to wpływa na mnie i tworzy stylistyczną oraz dźwiękową różnorodność.
MN: Miałem możliwość obejrzeć wiele występów z twoim udziałem i za każdym razem odnoszę to samo wrażenie – pełne, wewnętrzne zaangażowanie się w konkretny koncert. Dodajmy do tego twoje trybalno – strukturalne bębnienie, napędzające, nadające całości wymiaru. Czy słowo „rytuał” będzie tu właściwym określeniem?
JM: Myślę, że to słowo dobrze opisuje to, co robię na perkusji. Przynajmniej jeśli chodzi o koncerty Knifeladder. Bębnienie jest bardzo szamańskie i intuicyjne. Nie ma tu miejsca na jakieś świadome próby wytworzenia magicznej atmosfery i stanu umysłu. Z drugiej strony, jestem świadom naszych prób. Może mamy tu do czynienia z wyłonieniem się podświadomego Id z psyche? Nigdy nie próbowaliśmy tego określić. To po prostu się pojawia i być może staje się naszą tożsamością. To ponownie coś, czego nie można odpowiednio wyjaśnić za pomocą słów. Zatapiam się totalnie podczas tych występów i często „tracę” siebie na dobre. W takich chwilach, pod koniec koncertu często możesz wejść w odmienny stan świadomości. Można powiedzieć, że w Knifeladder wchodzimy grupowo w taką własną przestrzeń, pewien rodzaj rytuału. Jeśli chodzi o występy Shining Vril, to tu kreuję atmosferę zdecydowanie rytualną i ezoteryczną.
MN: Świat muzyki reprezentujesz już od 20 lat, będąc jednocześnie jego aktywnym obserwatorem. Sama muzyka potężnie ewoluowała przez ten czas, czego efektem są nowe konfiguracje, konteksty na jej podłożu. Pojawiły się powymyślane przez dziennikarzy nurty: industrial, dark ambient, nowa elektronika, post rock, itd., itd. Jak ty postrzegasz to własnymi oczyma? Gdzie upatrujesz przyszłości muzyki? Czy stanie się ona coraz bardziej towarem przemysłowym, zatracając swój artystyczno – personalny charakter?
JM: Niestety, dziennikarze słyną ze swej chęci do nazewnictwa, klasyfikowania i kategoryzowania muzycznych stylów, co tylko wprowadza zamieszanie w głowach wielu ludzi. Szybko wówczas tracą oni swe potencjalne zainteresowanie danym gatunkiem. Nie chcę zabrzmieć staroświecko, ale dla mnie muzyka jest jedynie dobra bądź zła. Kiedy porównuję obecne muzyczne obszary, w które jestem zaangażowany z tym, co się działo 20 lat temu, to muszę powiedzieć, że pojawiło się masę industrialnych i eskperymentalnych „pod gatunków”. Trudno powiedzieć, gdzie się kończy jeden, a zaczyna drugi. Sadzę jednakże, że to wszystko wydaje się być zdrowe i różnorodne. Wszystko zależy od danego zespołu. Jeden jest oryginalny i pełen pomysłów, inny zaś, okazuje się mniej otwarty i mniej utalentowany. Tak zresztą było odkąd tylko począłem się angażować w muzykę. Obecnie, wszystko przybrało większych rozmiarów. Warto także pamiętać, że ten rodzaj muzyki, o którym tu rozmawiamy, nadal jest bardzo OGRANICZONY. Wystarczy porównać go z innymi gatunkami. Sądzę jednakże, iż tego typu muzyka (industrial, dark ambient, new electronic, post-rock, etc.) stanie się coraz bardziej popularna i wpływowa także i na bardziej komercyjne style muzyki popularnej. Obecnie, wystarczy włączyć radio, by się przekonać, jak muzyka staje się komercyjna i traci artystyczny oraz osobisty charakter. Pogrąża się w wielkim muzycznym biznesie. Co stanie się tak naprawdę? Na to pytanie odpowie jedynie czas. Czasem wątpię w to wszystko. Wielu ludzi z muzycznego mainstreamu nie chce wchodzić w żadne układy z industrialnymi i eksperymentalnymi muzykami. Nieraz sprawy rozbijają się o kwestie osobiste i estetyczne. Nie da się nimi manipulować tak łatwo, jak w przypadku artystów rockowych. Mam całkiem duże osobiste doświadczenie z muzycznym biznesem i wiem, o czym mówię. Z drugiej strony idee pochodzące ze sceny industrial powoli odnajdują swą drogę do wielkiego świata muzyki komercyjnej. Słuchacze akceptują obecnie o wiele więcej niezwykłych dźwięków. Ale nawet jeśli tak jest, to muzyka industrial nigdy nie stanie się prawdziwie komercyjna i powszechnie akceptowana, zarówno pod względem muzycznym, jak i estetycznym. Jak wiadomo, przyszłość nigdy nie jest pewna, i mogę się totalnie mylić. Komercyjni artyści i wielkie wytwórnie poczną z pewnością kraść bądź – nazwijmy to ładniej – „pożyczać” idee muzyki industrialnej. Ma to swoje dobre i złe strony. Myślę, że ogólnie to dobrze jeśli pewne idee i estetyka przetnie się z obiegiem mainstreamowym. Trudno powiedzieć, jak wpłynie to na mnie i co wówczas będę robił. Zobaczymy!
MN: Pytałem już o przeszłość muzyki, a jak zapowiadają się twoje kolejne dźwiękowe kroki? Uchyl rąbka tajemnicy i powiedz o nadchodzących planach, projektach muzycznych. Może nowy Scorpion Wind? A co z następcą Organic Traces, Knifeladder?
JM: Nie mam do objawienia żadnych „tajemnic” poza tym, iż w niedalekiej przyszłości mogę pojawić się na pewnych niespodziewanych i niezwykłych wydawnictwach. Może to być kilka doskonale znanych zespołów w szeroko pojmowanej stylistyce industrial. Poza tym, mam w głowie masę innych planów. Zarówno Knifeladder, jak i Shining Vril, przygotowały materiały na dwa kompilacyjne CD. Zostaną one wydane w Europie w roku 2003. Znane są już tytuły tych składanek: Audacia Imperat oraz Tal Mont De Lune. Tę drugą wyda włoska wytwórnia Nail Records. Shining Vril przygotował również utwór na CD, który będzie trybutem poświęconym Scottowi Walkerowi. Powinien ukazać się on jeszcze w tym roku nakładem pewnej hiszpańskiej wytwórni. Przygotowałem także utwór na trybut poświęcony Ain Soph. Obie pozycje powinny być dostępne w całej Europie. Poza innymi składankami, Shining Vril być może wyda swój CD nakładem niemieckiej wytwórni Stateart oraz Operative Records. Otrzymałem także propozycję z wytwórni amerykańskiej, lecz muszę się jej dokładniej przyjrzeć. Pomagałem także nieco przy nagrywaniu materiału Sword Volcano Complex. Pojawię się także na CD Foresta Di Ferro, który wyda wkrótce austriacka wytwórnia Hauruck. Jak już wspomniałem, Knifeladder również pojawi się na kilku kompilacjach. I jeśli wszystko pójdzie dobrze, wkrótce powinniśmy rozpocząć także nagrywanie materiału na nasz kolejny CD. Poza tym, nadal próbujemy poszerzyć zakres dystrybucyjny naszego debiutu, Organic Traces. Obecnie, proces ten przebiega raczej wolno. Zamierzamy zagrać więcej koncertów w Europie, także i w Polsce, jeśli jest to w ogóle możliwe. Ogólnie, poświęcimy się powoli rozwojowi i zwiększeniu zainteresowania naszym stylem i dźwiękiem, które nieustannie się rozwijają na zasadzie przypadku. Wreszcie zaś, na horyzoncie może pojawić się kilka całkiem zaskakujących niespodzianek. Jakieś 11 lat temu nagrałem trochę muzyki z Dominikiem Guerinem z SPK. Całkiem możliwe, że jeszcze w tym roku materiał ten wyda Tesco. Płyta będzie nosiła tytuł Last Dominion Lost i dostępna będzie zarówno na vinylu, jak i CD. Całość przypomina nieco stylem dokonania SPK z wczesnych lat 80., ala Leichenschrei. Pojawiam się również jako „gość” na dwóch 7-mio calowych singlach amerykańskiej, dark ambientwej formacji Wyrm… Wydawnictwa te ukażą się w USA i Europie. W następnym roku wydany zostanie nowy CD Kraang. W przygotowaniu jest jeszcze kilka innych niespodzianek. Ich realizacja nie została jeszcze potwierdzona, więc wszelkie szczegóły zachowam dla siebie.
MN: Na zakończenie chciałbym zapytać o Orchestra of Skin & Bones – czy brałeś udział w tym australijskim muzycznym projekcie? Jeżeli się nie mylę jej działalność to już przeszłość?
JM: Tak. Byłem mocno zaangażowany w ten projekt. Powstał on w Melbourne, pod koniec 1983 roku i istniał do września 1986. Sądzę, że gdyby podobna grupa zaistniała w Europie, to mogłaby osiągnąć wielki sukces. Orchestra of Skin & Bones powstała z innego zespołu, który nosił nazwę Hugo Klang. Orchestra, szybko rozwinęła swój własny estetyczny styl, nieraz porównywalny z mrocznymi i eskcentrycznymi klimatami SPK/Einsturzende Neubaten. Jej działalność czerpała także wpływy z takich kompozytorów, jak Harry Partch, Glenn Branca, Steve Reich i wielu dronowych wykonawców. Czerpaliśmy także i z innych źródeł jak, na przykład, wczesnych szamańskich występów Stooges z lat 60. czy kraut rocka. Odgrywałem tam industrialne, elektroniczne noisy, obsługiwałem taśmy i FX, drony, gongi, perkusję, fortepian, rytualne rogi, wokale. W Australii nasza działalność nie spotkała się ze zbyt dużym wsparciem i szło nam raczej ciężko. Cóż, nie byliśmy przeciętnym rockowym zespołem. Zagraliśmy nieco koncertów, nagraliśmy dwa albumy (były to po prostu imitacje koncertów) i kilka soudtracków dla australijskiego undergroundu filmowego i video. Nasze koncerty były niezwykle intensywne, także i od strony fizycznej. To była prowokacja. Używaliśmy krwi. Ze strony ludzi spotykało nas nieraz bardzo wrogie zachowanie. Nie mogli tego zrozumieć. To jeden z najbardziej znienawidzonych zespołów, jakie wypluła z siebie Australia. W pewnych kręgach pozyskał status legendy. Zdecydowanie bardziej zainteresowani nim byli ludzie spoza Australii. Przestaliśmy grać z różnych, głównie osobistych powodów. Z pewnością, całe to przedsięwzięcie zmieniło mnie pod względem emocjonalnym i psychologicznym. Niektóre z idei, wizji, oraz estetyki, jakie towarzyszyły Orchestra of Skins & Bones, prawdopodobnie wcielimy w twórczość Knifeladder. Szczęśliwie, nie zamierzamy jednakże tknąć tej samo destruktywnej strony. Przestało mnie bawić publiczne niszczenie samego siebie i chcę raczej dożyć sędziwego wieku.
MN: John, wielkie dzięki za wywiad, i zawarte w nim informacje, które przepłynęły do czytelników Anxious. Życzę wszelkiej pomyślności i do usłyszenia następnym razem.