Maja Miro – Otworzył się świat. Czułam się w środku muzyki

Maja Miro Anxious Magazine
fot. Krystyna Andryszkiewicz

Maja Miro – multiflecistka, autorka projektów multimedialnych z udziałem instrumentów historycznych, spiritus movens wydarzeń kulturalnych, twórczyni muzyki improwizowanej, teatralnej i filmowej, wykładowczyni akademicka.

Jest prezesem Fundacji Silva Rerum, działającej na rzecz muzyki wykonywanej na instrumentach historycznych oraz muzykiem zespołu Silva Rerum arte. Pełni funkcję dyrektor artystycznej festiwalu instrumentów historycznych Cappella Angelica, odbywającego się w bazylice Mariackiej w Gdańsku.

Na płycie (“Hymnus ad ortum solis”)  dokonuję współczesnej, medytacyjnej i w znacznym stopniu improwizowanej prezentacji kilku z tych archaicznych, wielozwrotkowych pieśni o mantrowym charakterze. Dźwiękowo zanurzam się w przestrzeń zdefiniowaną przez starą modalną skalę i właściwości akustyczne wirtualnie wytworzonej „przestrzeni” dla dźwięków dawnych fletów. Moja gra jest niespiesznym w tej przestrzeni dryfowaniem. Jest to wielowarstwowe, powolne solo – i jak każde solo dotyczy pewnego szczególnego stanu ducha, który otwiera się wyłącznie wtedy, gdy daje się mu właściwą przestrzeń i czas. Osobiście czuję, że ta płyta – efekt mojej współpracy z realizatorem dźwięku, Markiem Romanowskim – jest delikatna i piękna. – Maja Miro

Zapraszam do przeczytania bardzo ciekawej rozmowy Mają Miro – niezwykłą, wrażliwą, pracowitą i otwartą artystką na nowe doświadczenia.

Artur Mieczkowski

Maja Miro wywiad Anxious Magazine
fot. Daria Szczygieł

Artur Mieczkowski: Cześć Maja. Przyznaję, że obszar, w którym działasz muzycznie jest dla mnie nieco terra incognita jeżeli chodzi o zaplecze. Natomiast samo słuchanie sprawia mi swoistą przyjemność i duże zaciekawienie. Specjalizujesz się w grze na poprzecznych fletach historycznych. Czy możesz naświetlić, rozwinąć temat swojej specjalizacji?

Maja Miro: Cześć Artur. Dziękuję za zaproszenie do rozmowy.

Poprzeczne flety historyczne to – starając się ująć samo sedno – wszystkie instrumenty, które w historii muzyki poprzedzały metalowy flet poprzeczny jaki znamy dziś.

W Renesansie na przykład były to odpowiednio wydrążone pojedyncze kawałki drewna z otworami, później – flety bardziej złożone z jedną lub wieloma klapami.

Oczywiście nie chodzi tu tylko o instrumenty. „Specjalizacja” w tym zakresie oznacza, że poznaje się także wszystko, co wokół fletów – zgodnie z duchem wykonawstwa zorientowanego historycznie. To znaczy – ich dawną technikę gry, konteksty użycia, repertuar, zapisy muzyki i tak dalej. To co mnie interesuje najbardziej – to z jednej strony naprawdę znać ich przeszłość, a z drugiej – dać im nową teraźniejszość, a może i przyszłość. Szukam dla nich nowych, współczesnych kontekstów.

AM: Kiedy zaczęła się Twoja przygoda z muzyką? Czy to od razu był obszar, w obrębie którego poruszasz się aktualnie?

MM: Gram już bardzo długo, przeszłam taki wydłużony cykl „formalnej” edukacji: szkoły muzyczne, dwie akademie, doktorat, ale też z pewnością równie długi i żywy cykl edukacji „mniej formalnej” – improwizacje, otwierające oczy i uszy współprace, zapytania o kompozycje. Chyba początków tych przygód było wiele i zdecydowanie nie od razu był to obszar, w którym znajduję się dziś.

Bardzo lubię ciche dźwięki, meandry jakiegoś wewnętrznego, nie spieszącego się nigdzie świata – i ta wizja muzyki spełnia się (a raczej: pozwalam jej się spełniać) dopiero od kilku lat. Czuję, że dopiero teraz jestem na etapie życia, w którym często pytam siebie, czego tak naprawdę chcę, co jest dla mnie piękne – i wyciągam wnioski.

Ten proces, który aktualnie dla mnie zachodzi w odkrywaniu jaka muzyka jest „moja”, co chcę grać – jest bardzo ważny, zaczął się, jest w toku. Pociąga za sobą mnóstwo zapytań technicznych, duże zainteresowanie szukaniem innych, którzy przebywają „w tej samej wiosce” i chyba swego rodzaju radykalizację, o ile z tego słowa wyciągniemy tylko jego pozytywny wymiar.

AM: “Hymnus ad ortum solis” czyli Hymn na wschód słońca zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Począwszy od okładki, której autorką jest Laura Makabrescu po samo podejście do tworzenia przestrzeni dźwięków. Sama w notce do płyty piszesz o tym: „Dźwiękowo interesuje mnie tu kompletne zanurzenie się w przestrzeń zdefiniowaną przez starą modalną skalę i właściwości akustyczne wirtualnie wytworzonego »pomieszczenia«”. Możesz rozwinąć tą myśl? Chodzi mi zwłaszcza o tą starą modalną skalę.

MM: Przygotowując płytę “Hymnus…” sięgnęłam po melodie z XVI wiecznych kancjonałów ewangelickich. Były to rzeczy, które służyły wspólnemu śpiewaniu, czasem kilkunastu zwrotek tych samych pieśni.

Mają one w sobie jakąś surową prostotę i myślenie pojedynczą linią, która rozwija się wokół punktu ciążenia (właśnie centrum, do którego zmierza cała skala modalna). Ich moc leży w napięciach pomiędzy poszczególnymi stopniami skali, a nie w harmoniach, jakie zaczęliśmy stosować później. Są to napięcia bardziej horyzontalne, niż wertykalne. I chyba nie „napinają się” aż tak punktowo, raczej dają wrażenie poruszania się w długich, dobrze zakotwiczonych przestrzeniach. Interesowało mnie takie dryfowanie, tak jakby w całych skalach naraz. Dyskretne przelewanie się muzyki.

AM: Jest to solo, i jak każde solo dotyczy czegoś, co otwiera się tylko, gdy ma się na to właściwą przestrzeń i czas” – i znów dość zagadkowo, aczkolwiek w pełni się zgodzę, ta płyta wymaga czasu, odpowiedniego momentu i wewnętrznego przygotowania. Jest pewnego rodzaju medytacją. 

MM: Tak też się czułam, gdy powstawała. Lubię, gdy muzyka jest zapisem pewnego stanu ducha i umysłu. I mam tylko nadzieję, że duch i umysł są na tyle rozwinięte w momencie powstawania muzyki, że warto ich słuchać :). Chyba nawet uważam to za jeden z wyznaczników dobrego muzyka – co robi ze swoim duchem i umysłem poza czasem grania.

To, że płyta ma swój kształt dźwiękowy jest wypadkową wielu, wielu myśli, czynności, historii, czuć, zdarzeń. W przypadku płyty “Hymnus…” wiele z godzin, które w moim odczuciu ją bezpośrednio poprzedziły, zewnętrzne oko mogłoby uznać za zupełnie niemuzyczne.

AM: Chciałbym nawiązać jeszcze do przepięknej okładki, której autorką jest Laura Makabrescu. Często pomija się warstwę wizualną, oprawę graficzną przy okazji recenzji wydawnictw muzycznych, tu jednak pięknie wszystko współgra i jest tą wypadkową wielu, wielu myśli, czynności, historii, czuć, zdarzeń”, o których wspominasz. Wiele tu spokoju, ale i też odczytuję przeciwny biegun. Masz swoją interpretację tej pracy?

MM: Dziękuję, że do tego wracasz, bo dla mnie warstwa wizualna też jest bardzo ważna. „Obrazka” dla płyty „Hymnus…” szukałam zaraz po nagraniu, na Laurę trafiłam przypadkiem, ale od razu wiedziałam, że to jest to. Jestem bardzo wrażliwa na ruch i dotyk, tak też słyszę muzykę – w płaszczyznach faktur ruchowych. Bardzo sensorycznie, ale nie zawsze wyłącznie uszami. Moim ukochanym momentem tej fotografii jest miejsce styku policzka kobiety i frunącego do niej ptaka: tam dzieje się właściwie wszystko, co doznaniowo chciałam tą muzyką osiągnąć. A to działa tylko w koniecznym kontrapunkcie z tą dolną warstwą obrazka, szycia czerwoną nicią przez kruche ptasie ciało.

AM: Zgodzę się. Bardzo silny doznaniowo „obrazek”.
Inaczej chyba było od strony muzycznej z płytą „MINIMAL BLOOD. tradycyjne pieśni o kobietach i krwi”. Jak doszło do tej współpracy? No i koncept płyty jest odmienny, chociaż od strony muzycznej nadal minimalistycznie.

MM: A propos okładek, to tę też bardzo lubię. Zamówiłam ją specjalnie u gdańskiego duetu Dolne Miasto Pany.

„Minimal Blood” to znów mantryczność – tym razem tradycyjnych pieśni dziadowskich. Gramy tu o krwawych losach kobiet – tych, które są zabijane przez partnerów lub same dokonują rzezi; o cudach i karach z niebios albo piekieł. Swoista kronika dokumentalna i paradokumentalna.

Praca nad tą płytą była bardzo ciekawa, stworzyliśmy bardzo dobry team i nietypowy zestaw brzmień: męski śpiew tradycyjny, flety, wibrafon i inne instrumenty perkusyjne, altówka. Współpraca zaczęła się przy kawie z perkusistką, Kasią Kadłubowską. Wiedziałyśmy, że coś chcemy zrobić, mnie chodziły po głowie krwawe ballady dziadowskie, ona była zanurzona w minimalizmie i bardzo szybko puzzle się połączyły. W realizacji projektu pomogły stypendia Marszałka Województwa Pomorskiego.

Maja Miro Anxious Magazine wywiad
fot. Daria Szczygieł

AM: Jesienią ma ukazać się wspólna płyta z duetem Podpora / Kohyt. Znając ich twórczość, zgaduję, będzie minimalistycznie, poszukiwanie dźwięku za dźwiękiem.

MM: Uwielbiam przestrzenie dźwiękowe tego duetu i jestem wdzięczna za możliwość tej współpracy. Myślę o niektórych swoich instrumentach jak o narzędziach do „mikroskopowego” patrzenia na dźwięki. Kasia i Max dysponują jeszcze „mocniejszymi soczewkami”, haha, więc podróżowaliśmy sobie w głąb, nagrywaliśmy bardzo intymnie, w słuchawkach, blisko przy uszach. Ta płyta łączy trzy ciekawe płaszczyzny: mistrzostwo „chrobotów” Kasi, bardzo szeroką paletę barw Maxa i podporządkowanie dźwięku oddechowi z mojej strony.

AM: Kolejna zapowiedź to kolaboracja z perkusistką Patrycją Betley.

MM: Tu również materiał jest już gotowy, czekałyśmy na odpowiedź wydawcy – wygląda na to, że wydawnictwo ukaże się szczęśliwie wiosną 2023. Tym razem jest to projekt wielopłaszczyznowy. Tytuł “Majne Hent”, czyli „moje dłonie” w jidysz, odnosi się do źródła, o które się oparłyśmy – poszukiwałyśmy symbolicznych znaczeń dłoni w twórczości poetek piszących w tym języku. Znalazłyśmy ich wiele, a to złożyło się na opowieść o tradycyjnej roli kobiet żydowskich, jak i przeprowadzonej przez nich rewolucji. Bardzo ciekawa praca badawcza i muzyczna, która zainspirowana została przez prof. Joannę Degler-Lisek, tłumaczkę tej poezji. Wydawnictwu towarzyszyć będą fantastyczne grafiki Jakuba Skrzypczaka oraz mała antologia wybranych przez nas wierszy.

AM: Słyszałem, że robisz też instrumenty, i właśnie nad jakimś pracujesz?

MM: To mój pierwszy! Od paru lat miałam taką obsesję, żeby zrobić „multiflet”, który będzie systemem kilku fletów. Ostatecznie powstaje The Perfect Kisser – coś, co właściwie nazywam „anty-instrumentem”, bo z premedytacją… zawęża możliwości grania. Eksperymentuję w nim z pewnym charakterystycznym sposobem zadęcia (na który zresztą wpadłam przy pracy z duetem Podpora/Kohyt). Będzie jeszcze ciszej, jeszcze bardziej osobiście. W pracy pomaga mi rzeźbiarz Czesław Podleśny z WL–4 Mleczny Piotr w Stoczni Cesarskiej. Po drodze było kilka rozmów z ekspertami. Przyglądałam się też różnym ciekawym instrumentom / obiektom – i efekt tej pracy można zobaczyć na mojej stronie www.majamiro.com w zakładce Flauta.

Chciałabym użyć tego instrumentu do zwiększania świadomości społecznej na temat tego, jak mogą czuć się osoby cierpiące na chorobę Hashimoto – szczególnie w wątku problemów z codzienną energią, sennością, zmęczeniem, „mgłą mózgową”, czy trudnością z pełnym oddychaniem. Choruję na niedoczynność tarczycy powiązaną z Hashimoto wiele lat – moje życie przez tę chorobę uległo znacznej zmianie. Często spotykałam się, także w bliskich relacjach, z dużym niezrozumieniem tego, co wynika z samej natury choroby, a co z mojej ewentualnej niechęci do działania (zwykle zachodziło to pierwsze:)). Muzyka o tym, na nowym instrumencie, powstanie jesienią. Wszystko to dzięki stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które w tym roku na tę pracę otrzymałam.

AM: Tworzysz kompozycje filmowe i teatralne – czym się to różni podejściem, nastawieniem, formą od tego co tworzysz solo czy we współpracy z choćby ww. muzykami?

MM: W gruncie rzeczy każda współpraca jest inna. Oczywiście „w tle” cały czas i coraz mocniej uświadamiasz sobie jaki jest lub ma być „twój muzyczny język” – ale inni muzycy oraz tematy, które dostajesz od twórców filmu czy teatru, wymuszają piękne poszerzanie granic i konfrontację. Osobiście bardzo lubię pracować z jakąś ramą, zadaną atmosferą, tekstem lub obrazem. Na stałe współpracuję z dramatopisarką, Ritą Jankowską – z nią na przykład uczę się tworzyć muzykę niemal niewidzialną, która jednak w stu procentach prowadzi odbiorcę do zamierzonych emocji. 

Czasem moja koncepcja wydaje mi się genialna, haha, ale reżyser ma zupełnie inną wizję użycia muzyki – jak na przykład dzieje się teraz, gdy piszę muzykę do czytania sztuki „Alma i Rut” Goren Agmon, reżyserowanego przez Marka Branda. Wtedy trzeba bez żalu porzucić swoją koncepcję i szukać nowych rozwiązań na pustej ziemi.

AM: Ciekawi mnie też jak Ci się współpracowało przy netflixowej produkcji, Kajku i Kokoszu :). Ośmioosobowy skład, komercyjna produkcja.

MM: Serce i mózg projektu – Stefan Wesołowski – kompozytor świetnej muzyki. Myślę, że jest nam po drodze, bo Stefan także jest w muzyce nieco bardziej, hmmm, intuicjonistą niż detalistą. Chodzi o to delikatne przechylenie szalki w jedną ze stron :). Poza tym tu i tym razem przydały się chyba wszystkie flety, które posiadam, haha. Rozłożyliśmy w studio cały arsenał i dobieraliśmy brzmienia do kompozytorskiej koncepcji. To mnie bardzo cieszyło, bo zawsze myślałam, że z wielu z tych instrumentów skorzystam wyłącznie na solowych koncertach lub w ogóle nie wyjdą one za ściany pracowni.

Maja Miro wywiad Anxious Magazine
fot. Daria Szczygieł

AM: Jesteś współzałożycielką i muzykiem zespołu instrumentów historycznych SILVA RERUM arte. Możesz nam przybliżyć ten temat?

MM: Ta aktywność odpowiada na moją „główną” specjalizację, o której opowiadałam na początku naszej rozmowy. Do Gdańska przyjechałyśmy po studiach z różnych stron – z Krakowa, Amsterdamu, Brukseli. SILVA RERUM arte powstało z potrzeby dalszego pogłębiania wiedzy w kierunku, w którym studiowałyśmy. Założyłyśmy fundację i zespół. Działamy już 11 lat. Jesteśmy trzy i mamy trzy podejścia do wykonawstwa historycznego. Ale działamy demokratycznie i dzięki temu dajemy sobie szansę na uczestnictwo w różnych projektach, które każda z nas proponuje i koordynuje, zgodnie ze swoimi wartościami. Moje projekty są zazwyczaj intermedialne. Koncerty skrzypaczki, Danusi Zawady, są bardzo ambitne w wyborze repertuaru i trzymają się ducha historycznego. Klawesynistka, Gosia Skotnicka, dba o to, żeby dobrze reprezentowana była muzyka klawiszowa. Zazwyczaj zapraszamy do współpracy także innych muzyków – minimalny skład naszych koncertów to zwykle 4–5 osób, maksymalny – zdarzały się wydarzenia około 20 osobowe. Nasz skład jest często międzynarodowy.

AM: A także Prezesem Fundacji SILVA RERUM, działającej w Gdańsku.

MM: Fundacja powstała jako „odnoga organizacyjna” do działań zespołu. Szczęśliwie mamy na koncie organizację ponad 100 wydarzeń. Najważniejsze są obecnie trzy cykle. Pierwszy z nich to festiwal instrumentów historycznych CAPPELLA ANGELICA w Bazylice Mariackiej w Gdańsku, którego jestem kuratorką. Koncerty festiwalowe łączą pokazują instrumenty historyczne w kontekście muzyki improwizowanej, dawnej, współczesnej i tradycyjnej. Drugi to cykl EUROPA+/-1700, w ramach którego gramy to, co działo się w tytułowej muzycznej Europie w początkach XVIII wieku, ze szczególnym naciskiem na repertuar z naszego środkowo-wschodniego obszaru. Trzeci cykl jest typowo edukacyjny – AKADEMIA DANIELA CHODOWIECKIEGO to swoista szkoła odbioru sztuki i kultury, którą “prowadzi” marionetka słynnego gdańskiego ilustratora. Formuła jest lekka i niezobowiązująca, pracujemy nad nią pod kątem szczególnej grupy odbiorców, jaką są rodziny z dziećmi. Nasze projekty mogą szczęśliwie powstawać dzięki wieloletniej współpracy z Miastem Gdańsk, Marszałkiem Województwa Pomorskiego i lokalnymi instytucjami, np. Muzeum Archeologicznym w Gdańsku czy Muzeum Gdańska.

fot. Daria Szczygieł

AM: Domyślam się, że każda jedna współpraca z muzykami była ciekawą przygodą, jednak czy masz  w pamięci taką szczególną ze względu choćby na wyzwanie?

MM: Na pewno były dwa najmocniejsze momenty, które przeniosły mnie o mile z jednego punktu w muzyce do drugiego. Oba łączą się z miłością. Więc, hmm… zdaje się, że mogę albo opowiedzieć z kim to było albo jak to było. Więc zdecydujmy się na to drugie.

Pierwsza z tych sytuacji: Ktoś zamknął się ze mną w sali na uczelni i powiedział: Nie wypuszczę Cię, dopóki ze mną nie pograsz. Stały tam dwa fortepiany. Wtedy nie miałam NIC do czynienia z improwizacją, z fortepianami też nie za wiele. Byłam klasycznie kształconą flecistką. Oczywiście, mogłam zaprotestować, obrazić się i wyjść, ale podjęłam rękawicę i wtedy pierwszy raz grałam z kimś naprawdę. Przez dwie godziny.

Druga sytuacja: chciałam zrozumieć czyjeś bardzo oryginalne myślenie o muzyce. Tymczasem zdarzyło się, że mogliśmy zagrać razem próbę. Na jednym krześle fortepianowym (ale tym razem nie na fortepianach! uff), opierając się o siebie plecami. I tam naprawdę otworzył się świat. Czułam się w środku muzyki, w jakiejś faktycznej przestrzeni. Dźwięki stawały się same i bez wysiłku. Widziałam wszystko i architektonicznie, i ruchowo, i sensualnie. Niezwykłe doświadczenie totalnej jedności przestrzeni i współobecności w niej. Po tym doświadczeniu przestałam się bać bycia z kimkolwiek wewnątrz tego, co nazywamy muzyką.

AM: À propos wyzwań – jest coś co na ten moment wydaje Ci się nieosiągalne, a jednak bardzo byś chciała to zagrać i nagrać?

MM: A, to powiem Ci, skoro pytasz :) – chcę nagrać płytę na papierowych fletach i innych obiektach z papieru, które sama zrobię. Chciałabym, by było bardzo kinestetycznie i bardzo 3D. Oczywiście – dużo znaków zapytania!

AM: „Wreszcie też udało mi się zbliżyć do tajemnicy, jak technicznie robić muzykę, którą chciałabym słyszeć!” – przeczytałem ostatnio na Twojej tablicy facebooka. Zdradzisz nam, co to i gdzie to mieszka?

MM: Uczę się Abletona, czuję, że potrzebuję dodatkowego narzędzia niż oddech :). A muzyka, którą chciałabym słyszeć jest cicha, gęsta, piękna, może dronowa, ale nie płaska – gdzieś tam teraz idę.

AM: Patrząc na twoje intensywne działania, zaangażowanie, zapewne masz wiele planów na najbliższy czas? Podzielisz się nimi?

MM: Oczywiście i chętnie!
Po pierwsze, dokończyć instrument i nagrać, co tam ma do zagrania. Chciałabym z nim objechać kilka miejsc i mieć możliwość grania na nim koncertów w różnych okolicznościach akustycznych.

Po drugie – jesienią zasiadam do nowej płyty solowej “SZOJMERTE. 6 little funerals for 6 big loves”. To będzie płyta o stracie, opłakiwaniu straty, nadziei na nowe – to nieustanne wątki z mojego ostatniego roku, czas opróżnić te przestrzenie. Będę się tu posiłkować Śpiewnikiem Pelplińskim i pieśniami pogrzebowymi różnych wspólnot religijnych, obecnych w Gdańsku. Rzecz dzieje się dzięki stypendium twórczemu Miasta Gdańska i jestem niezwykle wdzięczna, że może się dziać.

Po trzecie – w planach jest jeszcze jeden instrument, ale na razie zostawię to w zamgleniu :).

Po czwarte wreszcie – w czasie pandemii zaczęłam działalność edukacyjną w formie społeczności na facebooku. Bardzo chcę stworzyć miejsce online, gdzie fleciści z całej Polski będą mogli poznać historię swojego instrumentu i uczestniczyć w warsztatach wykonawstwa historycznego. Coś czego mi bardzo brakowało w edukacji przed studiowaniem fletu traverso. Rozwinąć Fletostorię i znaleźć dla niej najlepszą formę – to plany na najbliższą zimę.

AM: Z ciekawości zapytam, czego słucha Maja w wolnych chwilach, dla własnej przyjemności? :)

MM: Szumu morza :) A w tworzonej muzyce – rzadko chodzę tymi samymi ścieżkami. Słucham playlist tworzonych przez ulubionych muzyków i nurkuję w nich dalej. A z ciekawości sprawdziłam ostatnio odsłuchiwane: to Kali Malone i muzyka Barbary Strozzi.

AM: Bardzo dziękuję za rozmowę. Życzę powodzenia we wszystkich Twoich projektach.

MM: Bardzo Ci dziękuję – za zainteresowanie i wielowątkowość tej rozmowy. Z mojej strony także życzenia wszelkiego powodzenia dla Anxious Musick Magazine!


www.majamiro.com
linktr.ee
Bandcamp
Youtube
Fletostoria


Postaw mi kawę na buycoffee.to