Janusz Mucha, Gusstaff Records – Nie patrzę geograficznie na muzykę

Anxious Magazine Janusz Mucha Gusstaff Records
fot. Łukasz Komła

Gusstaff Records raczej nie trzeba przedstawiać nikomu, kto interesuje się muzyką alternatywną w naszym kraju (i nie tylko). Wytwórnia od początku swego istnienia proponuje słuchaczom wydawnictwa artystów tworzących muzykę ambitną, wyjątkową i tyleż intrygującą co niełatwą. Podczas tegorocznej edycji festiwalu Inne Brzmienia w Lublinie, „Gusstaff” obchodził 25 lecie swojej działalności. Nie mogliśmy przegapić okazji, by porozmawiać z jej założycielem. O wytrwałości, wyborze artystów, powrocie kasety magnetofonowej i tym co może wyniknąć z powodzi w biurze opowiada Janusz Mucha, założyciel i właściciel wytwórni.

Wojciech Żurek


Wojciech Żurek: Nie mogę zacząć inaczej niż od złożenia Ci życzeń. Wszystkiego najlepszego z okazji 25 urodzin wytwórni!

Janusz Mucha: Bardzo dziękuję. Słyszę to tutaj bardzo często i jest mi bardzo miło. Doceniam, że inni doceniają to, co robię. Jest to naprawdę miłe i przyjemne. Naprawdę.

W.Ż.: Wiem, że zawsze byłeś związany ze sceną alternatywną, ale czy pamiętasz taki moment kiedy stwierdziłeś – startujemy z wytwórnią.

J.M.: To nie był jeden moment. To było kilka chwil, które mnie do tego przybliżały. Dawno temu, jeszcze w czasach licealnych, kiedy mieliśmy z kolegami zespół, mieliśmy pomysł wydania naszych nagrań na kasecie i winylu. Coś mi się śniło o jakiejś maszynie do pocztówek co się nawet ziściło teraz. Niestety nic z tego nie wyszło, bo zespół istniał efemerycznie. Drugim takim momentem był ten, kiedy współpracowałem z fanzinem „Korek” i wymyśliliśmy, żeby do jednego numeru dodać kasetę z nagraniami grup, o których wtedy pisaliśmy. To były lata 90. ubiegłego wieku. Dostępu do internetu nie było. Ciężko było też zdobyć płyty z zagranicy. Pisaliśmy o zespołach, o których nikt w Polsce nic nie wiedział. Chcieliśmy więc przedstawić te zespoły choćby w pojedynczych utworach. Kiedy udało się to zrobić legalnie, bo napisaliśmy wcześniej do zespołów z pytaniem o zgodę, to uznałem wtedy, że Wow! To da się zrobić i nie jest to takie skomplikowane, jak myślałem. Zacząłem później dystrybuować płyty z wytwórni zagranicznych. Jednakże płyty CD były wtedy w cenach dość zaporowych a kasety były wówczas nośnikiem podstawowym, to postanowiłem z Igorem z „Korka”, że będziemy wydawać kasety licencyjne. Pierwszą z nich była kaseta To Rococo Rot, co jest kapitalną klamrą, bo dzisiaj zespół po tych 25 latach gra pierwszy raz w Lublinie.

W.Ż.: Muszę Cię zapytać o wytrwałość. Jak wygląda rynek alternatywny w Polsce wszyscy wiedzą. Wiele imprez nie przetrwało, wielu wydawców zniknęło z rynku, zrezygnowało. Ty nie dość, że przez tyle lat działasz nieustannie i wydajesz fantastyczne rzeczy, to też napotykałeś duże przeciwności losu. Jak choćby wtedy gdy zalało Ci biuro. Co Cię napędza do tego by nadal działać?

J.M.: Ja bym chyba tak naprawdę nie potrafił już nic innego robić. To jest troszeczkę sytuacja zero jedynkowa dla mnie. Nie wiem czy bym potrafił się odnaleźć w innym zawodzie, gdzie miałbym szefa, mówiącego mi co mam robić. Pracowałem w takiej firmie w latach 90. ubiegłego wieku, ale zamieniłem to na działalność, w której sam jest dla siebie sterem i okrętem. Mam duże wsparcie od małżonki i to jest ważne. Wspiera mnie a nie mówi np. „Wziąłbyś się za normalną robotę”. I w tych momentach kiedy było naprawdę ciężko finansowo, bo zdarzały się takie doły kilkakrotnie, jakoś z tego wychodziliśmy. Ona też jest szczęśliwa, że jedno z nas może robić to co kocha. To jest dla mnie sytuacja idealna, że mogę robić to, co jest moją pasją. Wbrew pozorom ta sytuacja z zalaniem biura odwróciła się trochę na korzyść. Odczułem duże wsparcie wśród ludzi. Zrobiłem tylko mały wpis na początku z informacją, że jak ktoś chce coś kupić to zapraszam. Posypały się wtedy wspierające zamówienia. Ja nie mogłem się wręcz odrobić. Po tej powodzi długo się zbierałem do kupy i długo trwało, zanim te zamówienia zrealizowałem. Dało mi to do myślenia, że są ludzie, dla których ta moja działalność coś znaczy. I to mnie finalnie zapędziło bardziej do przodu niż zahamowało.

Anxious Magazine wywiad Janusz Mucha Gusstaff Records
fot.: Wojciech Żurek

W.Ż.: Spotykamy się dziś w Lublinie na festiwalu Inne Brzmienia, z którym jesteś od dawna związany. Pewnie się zgodzisz ze stwierdzeniem, że ten festiwal jest totalnie wyjątkowy? Wspominając choćby fakt, że to była chyba jedyna impreza, która odbyła się w ostrej pandemii w 2020 roku.

J.M.: Tak, z tych dużych imprez chyba tylko Innym Brzmieniom udało się zrobić edycję we wrześniu. Oczywiście pomniejszoną, robiąc ją tak jak przeciwnik pozwalał. I udało się. To co Agnieszka i Rafał tutaj robią to jest mistrzostwo świata. To jest impreza niezwykle przyjazna dla artystów, publiczności, ale też dla wydawców i wszystkich wokół, którzy są z nią związani. Nie spotkałem nigdy osoby, która wyjeżdżając stąd powiedziałaby, że nigdy tu więcej nie przyjedzie. To jest chyba nierealne.

W.Ż.: Teraz, gdy pandemia minęła i rynek koncertowy, festiwalowy na nowo rozkwitł w pełni. Można dowolnie przebierać w imprezach. Wiele z nich jednak zmaga się z problemami a taka impreza jak Inne Brzmienia radzi sobie świetnie, co mogliśmy chociaż zaobserwować wczoraj. Czy myślisz, że ten muzyczny świat idzie w stronę właśnie mniejszych wydarzeń?

J.M.: Ten festiwal jest specyficzny ponieważ jest darmowy dla publiczności. To jest dla organizatorów duży komfort. Nie muszą liczyć każdego biletu i bić się o każdego uczestnika. Kierują to do każdego, kto jest tym zainteresowany i dzięki temu rozszerza swoje horyzonty. To, że udaje im się to robić w takiej formule, to jest duży plus. Inne festiwale działające na zasadzie komercyjnej mają na pewno trudniej. Muszą ważyć opcje opłacalności ściągnięcia wielkich gwiazd. Ale tutaj też takie grały. Wymieńmy choćby Ministry, Einstürzende Neubauten, Tortoise czy Lee Scratch Perry. Jeśli ten festiwal będzie się mógł nadal odbywać w tej formie, to będzie jedna z największych wartości na polskim rynku muzycznym. Zaprasza się tu zarówno znaczące już zespoły jak i te debiutujące. Ten szeroki ogląd stylistyczny jest bardzo ważny.

W.Ż.: W Twoim katalogu znajdziemy artystów z różnych krajów jak np. Niemcy, Włochy. Utarło się jednak jakoś, że alternatywa wywodzi się z Wysp. Chciałem się jednak zapytać gdzie Twoim zdaniem dzieją się teraz najciekawsze rzeczy w muzyce?

J.M.: Wszędzie! Nie patrzę geograficznie na muzykę. Ani stylistycznie. Rzeczy ciekawe dzieją się wszędzie. Czasem dostaję nawet jakieś propozycje z Ameryki Południowej. Jeszcze się na żadne nie zdecydowałem ale owszem, były ciekawe. Oczywiście jeśli chodzi o mainstream to anglosaskie i amerykańskie rzeczy są najbardziej widoczne. Ale wszędzie zdarza się wspaniała muzyka. Nie do każdej dotrzemy. Nie ma takiej opcji. Jest ogromny przesyt muzyki. Jednym klikiem możemy znaleźć setki utworów. Trzeba przy tym mądrze wybierać, żeby odsiać dużo miałkiej muzyki, która nie wiadomo po co powstaje. Czasami artyści do mnie piszą, że chcieliby abym pokierował ich karierą. Wówczas od razu wiem, że zupełnie mi z nimi nie po drodze. Artyści powinni mieć świadomość co robią i gdzie jest ich cel i dla kogo to robią a nie oczekiwać, że ktoś im powie co mają robić, jak wyglądać i z kim się zadawać. Od takich działań chcę być jak najdalej.

W.Ż.: Co w takim razie musi mieć artysta, żebyś po usłyszeniu jego muzyki pomyślał: Wchodzę w to!

J.M.: Tego zdefiniować nie potrafię, bo się dzieje w mojej głowie po prostu. Tak już mam. Jak sam widzisz, stylistycznie jest to bardzo szerokie. Wiele labeli specjalizuje się w jakiejś węższej lub szerszej stylistyce. Ja prywatnie słucham bardzo różnej muzyki i tak samo bardzo różną muzykę chce wydawać. Coś mnie musi po prostu zainteresować. Nie potrafię podać przepisu na to, jak znaleźć się w Gusstaff Records. Co roku sam siebie zaskakuje. Kiedy popatrzę szczególnie na te kilka ostatnich lat, to faktycznie te płyty poprzeplatane są różnymi stylistykami, z różnych kierunków geograficznych. Nie ma jednego klucza. Muzyka musi do mnie trafiać. Generalnie wydaję muzykę, którą sam chciałbym słuchać i kupować na płytach. Jeżeli uznaję, że czegoś takiego bym nie kupił na płycie, to nie wydaję tego. Bo po co? Dla kogo? Być może często się mylę, bo w końcu nie jestem nieomylny. Ale to jest mój autorski wybór. Muszę się też ograniczać czasowo i organizacyjnie, bo nie jestem w stanie wydać wszystkiego, co mi się podoba. To nierealne.

W.Ż.: Twój katalog też bardzo się zmienił. Pamiętam wczesne rzeczy i w stosunku do nich te obecne są bardzo wymagające dla słuchacza, a czasem i nawet ekstremalne.

J.M.: Ja się radykalizuję na starość. I moje brzmienia też się radykalizują. Co nie znaczy, że to zawsze musi oznaczać jakieś brutalne dźwięki. Ale faktycznie, są one coraz bardziej wymagające. Jeżeli muzyka stanowi jakieś tło, które możemy usłyszeć w każdym radio, to na 99 % mnie to nie zainteresuje.

W.Ż.: Ok, ale czy Gusstaff słucha czasem piosenek?

J.M.: Tak, oczywiście że słucham. Nienawidzę np. serwisów typu Spotify, bo tam ciągle włączają się jakieś playlisty. Ja tego nie cierpię. Jak chcę posłuchać muzyki, to chcę słuchać płyty. Jestem oldschoolowcem wychowanym w kulturze albumu. Winyla, CD czy kasety. Kiedyś słuchało się całych płyt przegrywając je na kasety. Czasami w odwrotnej kolejności bo to też się zdarzało. Ale były to jednak całe płyty a nie playlisty. To jest dla mnie totalnie obce i nie potrafię się do tego przyzwyczaić. Trudno mi zdefiniować piosenkę, która może mi się spodobać. Zdarzają się w Gusstaff Records lub w bliskim otoczeniu zespoły piosenkowe. Ale jak popatrzysz na ostatnie moje wydawnictwa to zauważysz, że mało jest wydawnictw z wokalami. Przeważają te instrumentalne.

W.Ż.: Jeśli jesteśmy już przy płytach. Jak z perspektywy wydawcy osadzonego w alternatywie oceniasz sprawę nośników? Winyle jakby zdominowały ten rynek ale wraca też kaseta. Jak myślisz to obecnie tylko gadżet dla ludzi, którzy wspominają swoje dzieciństwo czy faktycznie ich wydawanie ma obecnie sens?

J.M.: Na razie kaseta wraca właśnie w formie gadżetu. Z jednej strony dla takich starych dziadów jak my. A drugiej dla młodzieży, która kupuje je często nie mając nawet magnetofonu. Po prostu jako coś fajnego, nietypowego. Czym się można czasami pochwalić i zabłysnąć w towarzystwie. To są oczywiście mikro nakłady. Tak więc nie przesadzałbym z tym ogromnym powrotem kaset. Winyl oczywiście w ostatnich latach przeżywał boom ale nakręciła się przy tym bańka przez co podniosły się ceny. Po drugie ograniczyła dostępność nowych tytułów przez bardzo długie cykle produkcyjne. Teraz bardzo często słyszę od moich klientów, którzy kupowali winyle – „Sorry, ale jak mam dać za nową płytę 200 złotych a CD jest np. za 60 zł to zaczynam liczyć”. Finansowo też musimy to liczyć. Widzę też, że płyty CD powoli wracają. Jeszcze dwa lata temu w czasie pandemii, 95 % wysyłanych zamówień to były winyle a tylko 5% CD. Teraz tych paczek z CD jest więcej. Wracają do łask.

W.Ż.: A jak z perspektywy wydawcy oceniasz zespoły, które wydają albumy ale nie koncertują? Czy mają one szanse na przetrwanie jeśli nie wiążą się z wielkimi nazwiskami?

J.M.: Nie mają. Może jakieś nikłe i małe szanse. Nie uzależniam od tego decyzji o współpracy ale zawsze pytam o to, czy dany zespół koncertuje lub czy ma to w planie lub czy mają takie możliwości, bo nie zawsze tak jest w przypadku projektów studyjnych. Często też z powodów finansowych, jeśli w takim projekcie jest kilkanaście osób. Ale z tyłu głowy mam ten warunek. W tym przesycie muzyki, którą mamy, koncerty są tym czymś, co zatrzymuje słuchacza na chwilę dłużej. Jeśli ktoś wybierze się na koncert to ta muzyka w jakimś stopniu zostaje mu w głowie. Jeśli włączy to na chwilę w streamingu na jakiejś playliście na pewno nie zapamięta co to było. Koncerty są ogromnie ważne. Duża zmiana nastąpiła po pandemii. Z jednej strony mamy bardzo drogie koncerty mainstreamowe. Niektórzy wydają na nie horrendalne pieniądze. Mnie to nie interesowało nigdy. Nie lubię ogromnych, stadionowych koncertów. Byłem ze dwa razy, żeby to sprawdzić ale powiedziałem sobie – nigdy więcej! Natomiast takie kameralne festiwale jak choćby Inne Brzmienia, na którym jesteśmy, gdzie ma się kontakt z artystami, można z nimi porozmawiać, podpisać płytę czy zrobić sobie zdjęcie… To jest ważne. Bo taki ludzki kontakt pozwala zachować w pamięci dany koncert. I gdy później trafisz na płytę takie go zespołu to na pewno chętniej po nią sięgniesz niż takiego, który raz usłyszałeś w radio.

W.Ż.: W kontekście Targów Małych Wydawców, które tu się odbywają muszę zapytać czy młodzi ludzie kupują płyty?

J.M.: Tak, i to coraz więcej. Jestem szczerze zdziwiony. Jeszcze kilka lat temu nasi klienci byli w przedziale 35–60 lat. A od niedawna zauważam młodzież, która ma bardzo dużą wiedzę. Są świadomi swoich wyborów. Pamiętam na jednych z targów, kiedy przyszedł młodzi człowiek. Wyglądał na studenta. Zaczął wybierać płyty. Na początku zastanawiałem się co on wybierze? Patrzę, a on wybiera Faust, Residents… Rzeczy, które ukazywały się 20 lat przed jego narodzinami. On wszystko wiedział, nie dopytywał. Wybierał te albumy bardzo dokładnie. Chwilę z nim porozmawiałem. Miał bardzo dużą wiedzę. Nie wiem skąd ci młodzi ludzie bardzo dużo wiedzą. Takich ludzi widzę na targach coraz częściej. Oni też interesują się nową muzyką, o której ja niekoniecznie mam pojęcie. Nie mam możliwości śledzenia całej muzyki, która jest wokół.

W.Ż.: Przy końcu naszej rozmowy muszę zapytać o to, czego życzyć Gusstaff?

J.M.: Nie wiem. Staram się nie wyglądać daleko w przyszłość jak i oglądać się w przeszłość. To 25 lecie jest takim wyjątkiem, bo wiele osób o to pyta i musiałem sobie dużo rzeczy poprzypominać. A czego mi życzyć? Chyba tego, żeby mi się ciągle chciało. Żebym nie miał zwątpienia, że nie ma tego dla kogo robić i trzeba przejść na emeryturę. Zresztą z działalności i tak nie byłaby ona duża, więc raczej nieprędko na nią przejdę.

W.Ż.: Bardzo Ci dziękuję za rozmowę. Jeszcze raz życzymy Ci wszystkiego dobrego. Ostatnie słowo należy do Ciebie.

J.M.: Chodźmy na koncerty!


Wywiad przeprowadzono 8 lipca 2023 w Lublinie podczas festiwalu Inne Brzmienia.

sklep.gusstaff.com

BANDCAMP

FACEBOOK

Don’t Sit On My Vinyl!