David Fenech – Mountains of Night

Jelodanti Records / LP/DL /2024

Anxious magazine David Fenech Mountains of Night

Czasy się zmieniają i doszło do fantastycznego absurdu. Każdy, praktycznie każdy może nagrywać i publikować muzykę, jeżeli chodzi o dźwięk, własnymi siłami – kiedy chce i jak chce. No może jeszcze z małą pomocą streamingowych serwisów i gotowe. Mając w dupie nośniki fizyczne, nie musimy szukać tłoczni winyli, czy CD – cyfra zastępuje wszystko. Do tego dokładamy pierwszy piątek na bandcampie, który jest wolny od opłat, i wszystko gra i buczy. Doszło do tego, że raz w miesiącu otrzymujemy nową pozycję w dyskografii muzyków/grup. Paranoja, ekscytacja czy… niech każdy odpowie sam sobie w rozliczeniu własnego sumienia – sorki rozpędziłem się, nie jesteśmy przecież w kościele.

Na „szczęście”, dla utrzymania równowagi, są jeszcze twórcy, którzy pomimo długoletniego stażu utrzymają niski profili i od czasu do czasu uraczają nas małymi bombami dźwiękowymi, które długo jeszcze rezonują w naszych uszach i umyśle. Mountains of Night jest zaledwie trzecim, uwzględniając dwie wczesne taśmy i ponad dwudziestoletnią „karierę”, pełnogrającym krążkiem Davida Fenecha.

Poruszający się w rejonach szeroko pojmowanej awangardy muzycznej, pokrywa dosłownie wszystkie jej obszary i zakamarki. Wydaje się, że swoją zdolność do tworzenia wysokiej jakości dźwięku, jak na Mountains of Night zawdzięcza długoletniej i wielorakiej współpracy z innymi muzykami. Niemniej jednak od początku.

Całość, wydana na winylu i wszędobylskiej cyfrze, zabiera nas w personalną podróż, w przeszłość przywołującą wczesne lata dzieciństwa, dorastanie. Trzeba powiedzieć, że z okazji dziesiątych urodzin David otrzymał w prezencie gitarę i od tej pory muzyka, jej tworzenie zostały aktywne na zawsze w jego życiu – wliczając gitarę jako jeden z ulubionych instrumentów.

Już otwierający płytę Blackburn szybko zabiera nas w rejony dzieciństwa: bliknięcia, mignięcia syntezatora połączone z nieartykułowanymi odgłosami bobasa i fortepianowymi zagrywkami, odgłosami kąpieli w pełnej krasie z narastającą aurą niepewności, zagrywek musique concrète w rozrastającym się delayu – zamieniają się w dramatyczną scenę z okrzykami dorosłego z nutką wrzeszczących ptaków? Taki wstępniak. Ładnie się rozkręca, pasaże czystej lekko przesterowanej gitary, opowiadającej czy wspominającej.

David samodzielnie płytę nagrał i zmiksował, i to jest fascynująca jednoosobowa orkiestra, wystarczy poczytać o instrumentarium podczas słuchania. W prawie trzynastominutowym Dome jesteśmy już w dźwiękowej bajce, kalejdoskopie, który zmienia się od wspomnianej gitary z towarzyszeniem organ, wchłoniętym przez bębniące struny basowe z puszczonym dźwiękiem od tyłu. Czas się cofa, duet na dwa głosy w narastającym gwarze ludzkiej aktywności i gamelany w swojej wysokiej aktywności z nutką egzotyki – słychać kunszt i pracę, jaka została włożona, aby to nabrało kolorytu i dramaturgii; znajomość wyposażenia studyjnego na topie.

Tutaj powrócę na chwilkę do współpracy Davida z innymi muzykami, bo to powinno odsłonić kulisy jego majstersztyku. Za mało miejsca, aby rozwinąć temat, proponuję, o ile już nie znacie, posłuchać i rozkoszować jego trio z Jac Berrocal i Ghédalia Tazartès lub z Jac Berrocal, Vincent Epplay (trzy pozycje). Wywalone w kosmos kraut z Laurent Perrier, magiczny toy music z David Fenech & Klimperei, czy z zeszłego roku z Rhys Chathamem wyprawa w organiczny minimalizm. Po takich wojażach nie dziwi klasa Mountains of Night.

Kręcimy się dalej. Tytułowy utwór to rozgrzewka trybalnego bębnienia w jaskini z preparowana gitarą, której Jim O’Rourke nie powstydziłby się na swoich wcześniejszych płytach. Z oddali nadlatują bębniarze z marokańskich wzgórz by po chwili wskoczyć w strunowy duet z ponownie puszczonymi od tyłu perkusjonaliami. W towarzyszącym na stronie info polecono tę płytę wszystkim tym, co lubią Mimir, H.N.A.S., Nurse With Wound i coś w tym jest. Szczególnie najbliższe słyszę tu Mimir i ich drugą i trzecią pozycję, nie ma tu mowy o naśladowaniu, ale o podobny tok myślenia muzycznego, czy też realizacji od strony technicznej. Późniejszy ukochany przez Misia H.N.A.S. też tu przebija, jeżeli chodzi o wielowarstwowe nakładanie ścieżek o absurdalnie różniących się klimatach. Nasz autor jest również odpowiedzialny za powstanie soundtracków, czy instalacji, co odbija się pozytywnie w wykorzystaniu „elektroniki” na płycie, stanowi kontrast dla żywych instrumentów, tworząc podkłady, czy umożliwiając manipulację gotowych śladów.

Zagadałem się, a Moutains of Night trwa dalej serwując nam zacierające się synkopy w glitchowym ezoterycznym sosie. Zanikając zacierają wspomnienia, budząc nas w ostatniej osłonie Rocheuse, powolnym, roznegliżowanym świecie nad strumieniem. Punktujące pianino z wciśniętym pedałem delay w środku rozległej natury w niepewności o nadchodzące jutro. Szczerze polecam i słucham dalej, bo jeszcze drugie tyle zostało do odkrycia, niż napisałem.

Data wydania: 18 stycznia 2024

Marek “Lokis” Nawrot