RIGOR MORTISS Pomysł na czarny dym

Rigor Mortiss grało muzykę swoich czasów. Lata 90. były brudne, radykalne, bezwzględne. Nikt nie zwracał uwagi na konwenanse, nie prowadził miłej konwersacji przy herbatce, nie czekał na zielone światło, by przejść po pasach. Ważne było tempo – im szybciej, tym lepiej. Nikt nie wygładzał kantów. Liczył się pierwszy świeży pomysł i szybki czas realizacji. W takiej atmosferze wykuwało się Rigor Mortiss, nieodrodne dziecko swej epoki. Zespół powstał w 1990 roku w Płocku – to ważny wyróżnik. Tam, gdzie powietrze jest pełne ołowiu, tlenków azotu, dwutlenków siarki i węgla, łatwiej było znaleźć dźwięki, które oddawały nastrój tych lat. To nie przypadek, że najważniejsze zespoły tamtych lat pochodziły z miast brudnych i popękanych. Ministry z Chicago, amerykańskiej stolicy przemysłu samochodwego. Nine Inch Nails z Cleveland, które jest (a przynajmniej wtedy było) jedną wielką hutą żelaza. Einstürzende Neubauten z Berlina Zachodniego, symbolu miasta wewnętrznie pękniętego na dwie części. Young Gods z Fryburga w Szwajcarii, rozdartego między Francuzami i Niemcami. W końcu Front 242 z Brukseli, miasta nieudolnie próbującego spinać Flamandów i Walonów. Płock świetnie pasuje do tej wyliczanki. To miasto zdominowane przez wielką petrochemię. Kominy z płonącymi pochodniami nadawały mu do końca ubiegłego wieku nierealny, industrialny charakter. Samo miasto również jest pęknięte – między własną wielkością (w końcu w średniowieczu było stolicą kraju), a dzisiejszą prowincjonalnością, gdy nie potrafi wyrwać się z cienia pobliskiej Warszawy. Płock zawsze był wylęgarnią grup nieoszlifowanych, z ostrymi kantami – jak punkowe Farben Lehre, Podwórkowi Chuligani, Strajk, metalowe Hazael, Abberation, Gate, czy crossowy Lao Che. Rigor Mortiss to dziecko swego miasta. Już nazwa zespołu pokazała jego rogatą duszę. „Rigor mortis” to łaciński termin medyczny oznaczający „stężenie pośmiertne”. Po jakimś czasie okazało się, że nazwa zespołu już jest zajęta – tak samo nazywała się amerykańska grupa grająca metal. Stąd drugie „s”.

W grudniu 1992 roku zespół opublikował debiutancki materiał. Nagrany w Gold Rock Studio Roberta Brylewskiego, wydany w prawdziwie awangardowym stylu, bo za własne pieniądze – wtedy w Polsce prawie nikt tak nie działał. Kasety świetnie rozchodziły się na koncertach, a o zespole było coraz głośniej.  Po niewielkich zmianach (z płyty wypadł jeden utwór) debiutancką płytę „Rigor Mortiss” wydała firma SPV, która wtedy specjalizowała się w publikowaniu nagrań zespołów industrialnych – stworzyła dla nich nawet specjalną serię o nazwie Radioactive Crucifix.
To był złoty okres krótkiej historii Rigor Mortiss. W 1994 roku Andrzej Fijołek nakręcił dwa teledyski, a zespół robił furorę na koncertach, występując na najważniejszych festiwalach w kraju. Początkiem końca grupy okazało się rozstanie z Radkiem Filarskim, który wyemigrował do USA. Przed wyjazdem zdążył jeszcze nagrać z zespołem trzy utwory. Gdy zniknął, grupa nie przetrwała mimo prób. Wystąpiła na kilku koncertach razem z gitarzystą Tomaszem Dobrzenieckim. Świetnie wypadła w tym składzie na festiwalu Castle Party. Jednak to był łabędzi śpiew zespołu. Era industrialna dobiegła końca, nadszedł czas usług, co słychać chociażby w radiu.

Powyższy tekst pochodzi ze strony wydawcy → REQUIEM RECORDS.
Rozmowę przeprowadził Artur Mieczkowski.


Artur Mieczkowski: Cześć. Właśnie słucham sobie Waszych pierwszych nagrań i wspominam koncert na scenie namiotowej w Jarocinie w 1994 r. Pamiętacie to? Niezły zestaw zespołów wówczas się pojawił na tej scenie, który po części gra, nagrywa i w 2021r.

Jacek Sokołowski: Pamiętamy. Przyjechaliśmy tuż przed swoim graniem więc widzieliśmy tylko świetne koncerty Nowego Horyzontu i Kinsky, ale skład tego dnia był faktycznie bardzo dobry. Próbowaliśmy później zebrać podobny i zagrać w różnych miastach, ale na rozmowach się skończyło. Na scenie na polu namiotowym było wtedy sprzętowo nie najlepiej, ale udało nam się zrobić chyba dobry klimat. Byliśmy mocno skupieni i w ogóle to był dla nas dobry czas. Spotkaliśmy w Jarocinie mnóstwo pozytywnych ludzi i jest to do dziś najczęściej wspominany w różnych rozmowach koncert RM. Przetrwał na nagraniu wideo, które zrobił Fijoł, nasz ówczesny realizator dźwięku. Widać na nim, że było dobrze.

Rigor Mortiss, fot. Paweł Kubicki
Rigor Mortiss, fot. Wojciech Woźniak
Rigor Mortiss, fot. Wojciech Woźniak
Rigor Mortiss, fot. Paweł Kubicki
Rigor Mortiss, fot. Paweł Kubicki

AM: Zamierzchłe dzieje, ale i też kilka reaktywacji z tamtego czasu. Co było dla Was impulsem do powrotu na scenę, do grania?

JS: Jak to zwykle bywało w RM, zdecydował przypadek. Około 2013 r. znalazł mnie Łukasz Pawlak z Requiem Records, który postanowił wydać RM w swojej serii Archive. Po ponad roku zbierania materiałów i pisania dziurawych wspomnień, powstało robiące wrażenie formą wydawnictwo, tzw. „Rękawica”. Znalazło się na nim wszystko, co po nas ocalało. Nagrania, zdjęcia, historie i duże fragmenty video z trzech koncertów, między innymi z Jarocina właśnie. Nigdy nie myśleliśmy o tym, żeby reaktywować RM, ale premierę „Rękawicy” chcieliśmy zrobić koncertowo. Scenę na Old Skull’u w klubie „Eufemia” udostępnił nam Tomek Zrąbkowski. Radzio mieszka za oceanem więc do zagrania na samplerze zaprosiliśmy Gosię Florczak. Żeby wzbogacić brzmienie namówiliśmy do zagrania z nami na basie Michała Majznera z płockiego Schröttersburg. Przypomnieliśmy sobie cztery pieśni i zagraliśmy ten set na Old Skull’u dwa razy tego wieczora. Nasi dość licznie zgromadzeni przyjaciele nie chcieli nas puścić ze sceny :). To było bardzo udane granie. Spotkaliśmy się tydzień później i wszyscy stwierdziliśmy, że warto grać w tym składzie dalej i spróbować zrobić coś nowego. Okazało się, że muzyka RM nie zestarzała się bardzo i nadal wywołuje silnie pozytywne emocje.

AM: Absolutnie się z Tobą zgodzę. Muzyka przetrwała próbę czasu, co pokazują też nowe nagrania, o których oczywiście porozmawiamy. Gosia, gdzie można było Cię usłyszeć przed zaproszeniem do współpracy z Rigor Mortiss?

Gosia Florczak: Udzielałam się raczej w studyjnych projektach: ISAKOVA, MINUSBAND, TILLBAKA. Muzykowaliśmy też z późniejszym składem RM wcześniej, przed reaktywacją zespołu. W przeciwieństwie do Jacka mi skutecznie udało się zerwać z muzyką na jakieś 20 lat:). Wróciłam do grania dopiero pracując w HAGAL STUDIO i to też nie tak od razu. Bardziej interesowała mnie produkcja niż granie. Ale tego niestety lub stety (zależy jak na to spojrzeć:). nie dało się uniknąć. Tak naprawdę na scenę wyciągnęło mnie dopiero RM.

AM: Z Michałem Majznerem chyba też zadziałało w drugą stronę, gdzieś widziałem, że otarłaś się o Schröttersburg?

GF: Ocieram się o większość kapel które u nas nagrywają :). i służę swoim instrumentarium kiedy tylko mogę. Zaszeptałam do Lullaby w wersji Maszyn I Motyli, nagrałam akordeon na ostatnią płytę Szeptów i Krzyków itd. Z chłopakami ze Schröttersburg współpracowaliśmy przy płycie CIAŁO, która powstała u nas w studiu. Michał był wielkim fanem RM i jak dowiedział się o reaktywacji od razu zgłosił chęć uczestnictwa. Pięknie się to pokleiło.

AM: Jeszcze jakieś projekty?

GF: Mam swój projekt ambientowy VIRES SPATII ale strasznie zaniedbany z braku czasu. Dużo nagranej muzyki leży i czeka, jak wyrzut sumienia.

AM: Słuszne wyrzuty sumienia:). Odsłuchałem tego z wielką przyjemnością. Domyślam się, że jest tego więcej niżeli te dwa utwory na Soundcloud? Jestem ciekawy całości, jako koneptu, w jaką stronę by to poszło. Co oznacza tak w ogóle VIRES SPATII? To pewnie też ukierunkowuje na tworzenie i odbiór tych dźwięków.

GF: Na razie poszło w stronę RM :). Część piosenek na Wbrewnym to kompozycje które przygotowałam na swoją płytę. Jedna ma nawet dokładnie taki tytuł – Vires Spatii. Również Sorgens Stigar, Cormorant Island w której wykorzystałam nagraną podczas rejsu po Wiśle kolonię kormoranów. Zamknęłam oczy i zagrałam do odgłosów ptaków :). Puściłam chłopakom na próbie te moje historie i spodobały się na tyle, że nastąpiło wrogie przejęcie:). Vires Spatii – to po łacinie Siła Przestrzeni i myślę, że w tą stronę poszłaby moja płyta, na tamtym etapie byłam zafascynowana przestrzenią, trochę brudną, z odzywającymi się echami przebrzmiałych emocji. Cieszę się, że te utwory, rozbudowane o instrumentarium RM pojawiły się na Wbrewnym, dało im to życie. Alternatywą była archiwizacja na dysku i ciemna szuflada :)). Trudno potem wrócić do takich kompozycji, bo mentalnie jest się zupełnie gdzie indziej. Człowiek się rozwija, zmienia i tworzy nowe rzeczy. U mnie pojawił się w międzyczasie Thatʼs How I Fight. Całkowicie improwizowana muzyka czwórki ludzi którzy spotkali się w studiu żeby tylko ustawić brzmienie gitary. I poszło. 5 dni graliśmy, tak po prostu, bez gadania. Wybraliśmy najbardziej wg nas ciekawe fragmenty i tak powstała płyta Movement One. Tak naprawdę pomogła nam w tym pandemia. Chociaż tyle z niej dobrego że w lokdown mieliśmy czas dla swojej muzyki.

AM: Jacek, a Twoje inne kolaboracje z muzykami?

JS: Ja, mimo wielu prób, nie potrafiłem nigdy rzucić grania na bębnach więc tych kolaboracji było sporo. Przed nową przygodą z Rigor Mortiss reaktywowaliśmy nie istniejące od 1989 roku KTO NIE KOCHA PIESZCZOCHA i gramy do dziś. Poza tym, najważniejsze dla mnie to chyba: HAGAL – zespół, który nigdy nie zagrał koncertu, ale granie w nim było ekscytujące i uzależniające – zostały po nim niewydane nagrania (►YOUTUBE); TILLBAKA – pierwszy, muzyczny projekt Gosi i mój – odłożony na później po reaktywacji Rigor Mortiss – kiedyś do niego wrócimy (►YOUTUBE); MINUSBAND – korzenne nowofalowe granie, za którym jeździliśmy na próby do Londynu nawet (►YOUTUBE). Dobrze też wspominam granie z Tonym Kinsky’m w Savonaroli – nigdy to nie wyszło z sali prób, ale było piękne. Dłuższy czas grałem też w LORIEN a króciutki w Closterkeller.

AM: Maciej, jak to jest u Ciebie?

Maciej Stoliński: Moje początki to dwie i pół kapeli w rodzinnym Płocku. Ale tak naprawdę poważne granie zaczęło się – na chwilę – w Dobry Wieczór, a potem już w Rigor Mortiss. Równolegle z RM, ale dość krótko, bawiliśmy się w bardzo awangardowe Simure Akai. Po reaktywacji RM kilka lat temu, przez cały ten czas grałem i gram na gongach i to jest teraz moja główna styczność z dźwiękami tworzonymi na żywo.

AM: W końcu wracacie z Epką, która trwa blisko 45 minut. Wiele zespołów ma problem by zapełnić tak pełnowymiarowy album. Trochę się rozpędziliście po latach. Pierwsze wydanie było w limitowanym nakładzie 66 egz. DIY nie umiera w Was. Potem oczywiście pojawił się Łukasz Pawlak i jego Requiem Records :).

GF:Tak nam jakoś wychodzi to wspólne granie i wciąga, nie czujemy wtedy upływu czasu. Chyba jedynie MORT DUCE gramy tak samo jak kiedyś. Cała reszta tych starszych pieśni uległa ewolucji. Chociaż ja bardzo lubię grać UOUD w nowej wersji. Mam jakieś takie skojarzenia ze starą opuszczoną stocznią w której wybrzmiewa echo dawnych dni jej świetności:). Jacka trzeba było za każdym razem przekonywać do tego numeru. Nie chciał go grać.

JS: To prawda. Raz lubiłem tego UOUDa a kiedy indziej mnie irytował bo wracały jakieś stare demony. Pieśni „nowego” Rigor Mortiss mają w sobie dużo improwizacji i są dużo dłuższe niż te z z XX wieku. Brud na płycie ma chyba 16 minut a na koncertach bywał dużo dłuższy. Podobnie „Miłość”. Na Kalisz Ambient Festival Gosia grała ją 22 minuty (►YOUTUBE). Nie było więc trudno zapełnić 45 minut czterema utworami. Nagraliśmy je dosyć szybko specjalnie na Wrocław Industrial Festival w 2015 r. Maciek Frett zaproponował nam zagranie na festiwalu i chcieliśmy przywieźć ze sobą jakieś nowe nagrania. Zrobiliśmy 66 CDR w tekturowych, numerowanych kopertach z namalowanym z szablonu logiem. Wszystkie rozeszły się na WIF’ie. Łukasz wydał rok później zremasterowaną wersję BRUDu na prawdziwym CD z okładką zaprojektowaną przez Kasię Płuciennik.

MS: Z tej EPki mój ulubiony to tytułowy „Brud”. Granie go na koncertach było wielokrotnie przeżyciem mistycznym. Potrafiliśmy mocno wkręcić się w industrialny, ciężki, a momentami wręcz monumentalny klimat. Kiedy pod koniec “Brudu” czułem jak prawie pękają mi żyły, okazywało się niejednokrotnie, że jesteśmy się w 25 minucie… i jedziemy dalej :)

AM: Jak z odzewem na scenie? W materiale słychać ewolucję, ale korzenie zostają. Wciąż wgniatające, potężne rytmy nie dają wytchnąć słuchaczowi.

JS: Spotkaliśmy się z sympatycznym odzewem, będąc jak zwykle zdziwieni, że ktoś chce tego naszego hałasu słuchać.

GF: Dzięki zapobiegliwości Jacka, dostałam na start Rollanda W30 po Radziu, z dyskietkami na których były oryginalne brzmienia i sample ze starych czasów RM. To umożliwiło nam zagranie pierwszego koncertu w EUFEMII w 2014 roku. W trakcie grania koncertu musiałam przeładowywać dyskietki jak za starych czasów, niezła gimnastyka. W niektórych samplach jestem tak zakochana, że pojawiały się na Brudzie i Wbrewnym. Lubię łączyć te stare, łomoczące, kostropate czasami brzmienia ze współczesnymi ambientowymi przestrzeniami. Takie przenikanie, mielenie, pulsowanie i łupanie:).

MS: Szczególnie podczas sztuk na żywo ciągnęliśmy w industrialne, stoczniowe łomoty. Chyba cały czas mamy to mocno w sercach. Głośno i po krawędzi.

AM: Pierwszy utwór, „Uoud” jest ze starszego okresu. Nagrany od nowa, świetnie wpisał się w całość. Mieliście pomysł by debiut nagrać zupełnie od początku? To ważny materiał na krajowej scenie muzycznej.

JS: Nie myśleliśmy o tym. Wznowienie starych nagrań przez Requiem wystarczy. Chcieliśmy iść do przodu i robić nową muzykę. Bardzo szybko w koncertowym zestawie pozostały tylko Mort Douce, 1st French Song i Uoud właśnie. Reszta wyleciała zastąpiona nowymi numerami. Jest pomysł żeby wydać nagrania z wyprzedanej już chyba „Rękawicy” w nieco skromniejszej, tańszej wersji. Zobaczymy.

GF: Nie pamiętam czy w ogóle planowaliśmy jakieś nagrania. Po prostu graliśmy i wszystko samo z nas wypływało. Potem pojawił się WIF i pomysł by mieć ze sobą jakieś wydawnictwo więc nagraliśmy to co akurat graliśmy. Tak powstał BRUD.

MS: „Uoud” jest ze staroci, ale w nowej odsłonie dobrze współgrał z nowymi numerami. Dla mnie też momentami, w tym numerze jest nadal dobry przepływ.

Rigor Mortiss, fot. Piotr Franaszczuk
Rigor Mortiss, fot. Piotr Franaszczuk

AM: Pozostałe numery to już historia pisana w nowym składzie, z nowym spojrzeniem, nadal spójna.

JS: Jak mówiłem, płytę „BRUD” nagraliśmy dość szybko, żeby zdążyć na WIF. Cieszę się, że jest według Ciebie spójna. To znaczy, że udało nam się zaznaczyć muzyczny kierunek, w którym chcieliśmy iść. Ten materiał powstał w czasie długich, improwizowanych prób. Nie był wymyślony na płytę. Znalazło się na niej wszystko, co w tamtej chwili mieliśmy nowego. Tak brzmiało wtedy Rigor Mortiss i tak brzmi na Epce.

MS: Tak, tym kierunkiem były nieokiełznane przestrzenie w fabrycznym garniturze.

AM: Wracając jeszcze do Archive Series – Łukasz nie byłby sobą, gdyby nie zadbał też o nietypowe wydanie. Na ile uczestniczyliście w tych pomysłach? Mając na uwadze Wasz potencjał twórczy również od strony wydawniczej musiało tam wrzeć od energii.

JS: Praca nad archiwalną płytą trwała długo. Nie mieliśmy zespołowego archiwum. Rigor Mortiss zniknęło z naszego życia wiele lat wcześniej. Szukaliśmy zdjęć po znajomych. Odnaleźliśmy sporo rzeczy, o istnieniu których nikt nie pamiętał. Kolejne znaleziska kierowały pomysłami na opakowanie. Łukasz oczywiście chciał mu nadać jak najbardziej nietypową formę. Płyty z Archive Series z tego słyną. Pomysł na dodanie DVD powstał kiedy Fijoł znalazł w piwnicy kasety video z nagraniem koncertów w Jarocinie i Płocku. Nikt ich nigdy nie oglądał. Zapomnieliśmy o nich zaraz po nagraniu. Mapę z labiryntem z rur wymyślił Łukasz po tym jak nie był w stanie nas zmusić do napisania spójnej i chronologicznej historii. Okazało się, że niewiele pamiętamy i możemy mu dać tylko opisy pojedynczych sytuacji, które wspólnie jakoś spisaliśmy. Z nich Łukasz złożył labirynt na planie przemysłowych instalacji, który znalazł gdzieś nasz kumpel Sewer. Rękawicę spawalniczą wymyślił Maciek, który handluje sprzętem BHP. Reszta koncepcji i złożenie całości to zasługa Łukasza. Wyszło tak imponująco, że postanowiliśmy się zebrać i zagrać koncert po premierze. Wydawało nam się, że takie wydawnictwo na to zasługuje.

AM: W końcu rok 2019 i czas na „Wbrewny”. Potężny album, do wielokrotnego wgłębiania. Po pierwszym przesłuchaniu szczególną uwagę zwrócił moja uwagę „Sorgens Stigar”. Zrobiliście do tego numeru nawet świetny klip.

JS: „Wbrewny” to tak naprawdę pierwsza płyta Rigor Mortiss, którą nagraliśmy w spokoju i bez pośpiechu. Z różnych wersji demo, nagrań z prób i kompozycji Gosi wybraliśmy 8 pieśni, które wg nas budowały spójną całość. Mogliśmy spokojnie pracować w swoim studiu nad brzmieniem. Dołączył do nas na basie Maciek Wasilewski, który zastąpił Grześka Chudzika. Maciek świetnie się odnalazł w muzyce Wbrewnego i ma bardzo duży wkład w jego ostateczne brzmienie. Do zaśpiewania po szwedzku „Cyborgernas Bön”, i „Sorgens Stigar” zaprosiliśmy Hansa.

GF: Sorgens Stigar (Ścieżki Żalu) to chyba mój ulubiony numer na tej płycie. Ta kompozycja sama ze mnie wypłynęła. Już grając miałam wyobrażenie historii, o czym jest. Myślałam o starcu płynącym łodzią po rzece. W jego oczach widzisz całe jego życie. Dobre i złe momenty, młodość i dojrzałość, mądrość, ale też smutek i tęsknotę. Wokal Hansa Åkesson oddaje wszystkie te emocje, nie musisz rozumieć o czym śpiewa. Czujesz to.
Nie mieliśmy na podorędziu takiego starca, ale w jego rolę świetnie wcielił się Maciek :). Pomysł pomógł nam zrealizować nasz kolega, operator od przyrody Krzysiek Skrok (Instagram: krzysztof.skrok1). Spotkaliśmy się któregoś dnia na początku listopada przed świtem w Czerwińsku. Nad Wisłą powoli jaśniało i unosiła się mgła. Było magicznie jak na zamówienie, ale trzeba było się spieszyć. Maciek dzielnie wiosłował, walcząc z nurtem. Wyszło super. Zdjęcia zmontował nam Mateusz Kucharski z którym pracowaliśmy między innymi przy filmie „Klechdy”.

MS: To równa płyta, która daje dużo możliwości do podróży. Jest jak Kirgistan ;). Ma w sobie góry, gorące i ośnieżone, duże pustynne i stepowe przestrzenie, rwące górskie, jak i leniwe nizinne rozlewające się rzeki, kaniony i płaskowyże. Jest gorąca i duszna, ale też ożywczo chłodna i momentami melancholijna.

AM: Przy tej okazji chciałbym zapytać o Wasze inspiracje (te muzyczne i poza muzyczne). Jak każdy, mam trochę odniesień, mimo iż wymykają się ze sztywnych ram. Ciężko Wasze dźwięki położyć na poszczególnych półkach:).

JS: Te półki i szuflady zawsze były dla nas problemem. Nigdy nie umieliśmy określać i nazywać swojej muzyki. Podobnie jest ze wskazaniem jakichś konkretnych inspiracji. Wszystko jest dla nas inspiracją. Wszystkie codzienne obserwacje, usłyszane dźwięki, muzyka. Trzeba oczywiście wspomnieć o dwóch zespołach, które zrobiły na nas największe wrażenie. Dzięki YOUNG GODS zobaczyliśmy kiedyś jak można grać na samplerze i byliśmy absolutnie zakochani w ich muzyce. Kupienie samplera na początku lat 90′ wyzwoliło nas i skierowało w stronę, która słychać do dziś. SWANS nas porażało mocą swoich koncertów. Jeździliśmy za nimi po Polsce i nie tylko. Słuchanie koncertu SWANS przez 5 wieczorów pod rząd było fascynujące. Tęsknimy za tym.

GF: Tak! Do życia zdecydowanie brakuje mi koncertów SWANS :). To doświadczenie oczyszczające i dające ogromnego pozytywnego kopa. Słuch w końcu wraca, a kop zostaje:). Tak jak Jacek powiedział wszystko jest inspiracją. Muzyka której słuchasz wchodzi w Ciebie i zapuszcza korzenie a Ty nawet o tym nie wiesz. Po prostu jest w Tobie i wychodzi kiedy tylko ma możliwość. Przenika i nie zna granic. Dlatego tak trudną jest materią do określania. Ja słuchałam dużo Massive Attack, Tricky, Portishead, ale też Larda, Sonic Youth, Einsturzende Neubauten, FSOL itp. itd. Ale do Massive Attack wracam nieustannie, jest jak powrót do domu :).

MS: Tak jak wspomniał Jacek. Są dwie kapele, które zmieniły nam postrzeganie świata: Young Gods i SWANS. Ostatnimi laty, to oczywiście Łabędzie w głównej mierze demolowały nam głowy. Niestety od czasu Covida ustało granie na żywo i odczuwamy bolesną pustkę. Tęsknota za Girą na żywo jest obezwładniająca. Do wyliczanki Gosi dodałbym: Góreckiego, Jona Hopkinsa, Moderat, oczywiście Bena Frosta, Alessandro Cortini, Forest Swords, Grega Heines, Caterinę Barbieri, Mozarta, Nilsa Frahma, Olafura Arnaldsa, Tool, Dark Sky, Rival Consoles, Underworld,

AM: W Cyborgernas Bön wykorzystaliście sample Miniatur Eugeniusza Rudnika. Jeszcze jakieś smaczki, ciekawostki pojawiły się na tej płycie?

JS: Cyborgernas Bön powstało pierwotnie na potrzeby płyty z interpretacjami utworów pana Eugeniusza, która była częścią wydawnictwa Requiem Records pt. „Miniatury”, tzw. „Kostki Rudnika”. Pan Eugeniusz Rudnik udostępnił zespołom, które wtedy wydawało Requiem, ogromny zbiór sampli, z których kiedyś budował swoje Miniatury. Zaproszeni przez Łukasza mogliśmy skomponować swój utwór korzystając z oryginalnych brzmień ze Studia Eksperymentalnego PR. Gosia najbardziej polubiła dwie miniatury: Dyszy Smok i Modlitwa Cyborgów i z ich połączenia zrobiliśmy czterominutowe Cyborgernas Bön.Na koncertach ta pieśń rozrosła się do wersji, która jest na WBREWNYM.

GF: W Vires Spatii Maciek gra na gongach, w Cormorant Island wykorzystaliśmy nagraną przez nas kolonię kormoranów, a w Escape From the Flachback samplowałam własne gitary :).

AM: Wspominacie o improwizacjach w nowych numerach. Na tej płycie wyraźnie daje się to odczuć, mimo iż nie są one zbyt długie w wersjach studyjnych. Na koncertach kontynuujecie zwyczaj ich rozciągania w czasie i przestrzeni :)? Przyznaję mam często niedosyt przy takim Vires Spatii, czy Sorgen Stigar. Last Sirens również jest doskonałym tworzywem do tego typu wyciagania w długą podróż słuchacza.

JS: Sorgen Stigar i Cormorant Island pozostały tylko w wersjach studyjnych. Nie wyszły nigdy na scenę. Last Sirens to jeden z tych numerów w, którym potrafiliśmy popłynąć. Przy dobrym locie potrafiliśmy wystrzelić w kosmos. Podobnie było z Uoud, Miłością czy Brudem. Staraliśmy się zawsze żeby koncert stanowił całość i jako cały zabierał nas i słuchaczy w długą podróż. Nie pojedyncze pieśni.

GF: Na scenie jesteśmy ograniczeni czasowo i musimy się pilnować żeby nie odpłynąć:).

MS: Kiedy nie ma ograniczeń czasowych – płyniemy.

AM: Do Cormorant Islant też jest klip. Wasze poszukiwania na niwie dźwięku wyraźnie przecinają się z obrazem. Czuć dążenie do spójnej koncepcji. Na ile wykorzystujecie to na koncertach, albo też na ile chcielibyście to wykorzystać mając odpowiednie warunki ku temu? Koncert podczas premiery „Miniatur” Eugeniusza Rudnika był temu bliski? Notabene Cyborgernas Bön wybrzmiał tam potężnie.

JS: Premiera „Miniatur” była w sali widowiskowej POLIN. Tam były doskonałe warunki do zrobienia takiego multimedialnego koncertu bo jest tam prawdziwe kino. Fantastyczne wizualizacje robił na żywo Michał Czyż. Podobnie było w amfiteatrze w Płocku. Słuchaczy zaprosiliśmy na scenę a na gigantycznej ścianie nad nami wyświetlał swoje filmy Mariusz Pogonowski. Były plany żeby zatrudnić realizatora światła i wozić swój sprzęt, ale to byłaby już kompletna ruina finansowa. Odezwał się nasz perfekcjonizm. Chcieliśmy robić coś maksymalnie dobrze, albo wcale. Zamiast wyświetlać cokolwiek na jakiejś szmacie, woziliśmy dużą dymiarkę robiącą dużo dymu.

GF: Tak, był nawet pomysł na czarny dym, ale wtedy raczej nic nie byłoby widać:). Straż pożarna gwarantowana.

MS: Zawsze zależało nam, aby koncert był spójny i totalny! Dźwięk, światło, obraz. Przeżycia i różne emocje są wtedy komplementarne.

AM: Co aktualnie dzieje się w HAGAL STUDIO?

JS: Miksujemy teraz trzecią już płytę Titanic Sea Moon. Dla TSM przerwaliśmy pracę nad nową, drugą płytą naszego THAT’S HOW I FIGHT i jak najszybciej chcemy do niej wrócić. W planach nagrania zespołu Düsseldorf i jeszcze jedna niespodzianka. Nudy nie ma.

GF: Oj tak, nudy nie ma a czasu brak.

AM: Zatrzymajmy się na chwilę przy THAT’S HOW I FIGHT. Nagraliście rewelacyjną płytę „Movement One”. W składzie Wy + np. Piotr Sulik z Titanic Sea Moon (ex- Ewa Braun). Jak doszło do tej współpracy?

JS: Dzięki! Piotrka poznaliśmy przy okazji miksowania płyty „Exit No2021” zespołu Titanic Sea Moon. Zakochaliśmy się w jego grze na gitarze. Przegadaliśmy dziesiątki godzin o muzyce, brzmieniu, mikrofonach itd. Piotrek przyjechał do nas, żeby popracować, w warunkach studyjnych, nad brzmieniem swojego rozbudowanego dosyć zestawu gitarowego i „może coś pograć, jak starczy czasu”.

GF: Wszystko się zgadza, z tym że ja wiedziałam tylko, że Piotrek przyjeżdża ustawić brzmienie gitary. Wkręcili mnie znienacka w to improwizowanie. Byłam wtedy akurat na etapie „muszę odpocząć od grania”, jakoś nie miałam ochoty siadać do klawiszy. Ale się nie udało :).

JS: Brzmienie znaleźliśmy bardzo szybko a potem zaczęliśmy grać i graliśmy tak przez pięć dni z przerwami na sen. Nie zamieniliśmy ani słowa na temat tego co i jak gramy. Każdy zamknął się ze swoimi instrumentami i nastąpiła jakaś kosmiczna synchronizacja. Cały czas nagrywaliśmy. Po przesłuchaniu na koniec tych nagrań, doszliśmy do wniosku, że da się tego słuchać :). Wybraliśmy najciekawsze, naszym zdaniem fragmenty i tak powstała płyta „Movement One”. Spytaliśmy jeszcze Maćka Wasilewskiego czy chciałby coś dograć. To była sprawdzona przy „Wbrewnym” procedura. Maciek dosyć niestandardowo traktuje granie na basie i w That’s How I Fight również się świetnie wkleił.

AM: Słychać tu i Rigor Mortiss i trochę Titanic Sea Moon, ale jednak polecieliście w inny kosmos. Ładnie się rozkręcacie, dwudziestokilu minutowy zamykający płytę utwór to piękna podróż. Nowy projekt, mniej bagażu, więcej swobody?

JS: Cieszę się, że to słyszysz. „Movement One” powstał spontanicznie, bez żadnych oczekiwań i zobowiązań. Można powiedzieć, że ta muzyka sama powstała z jakiegoś mentalnego sprzężenia. Bez ograniczania stylem czy czasem. Rok później powtórzyliśmy taką sesję i znów to coś zadziałało. Mamy materiał na drugą płytę, tym razem bardziej nastrojowo – ambientową.

GF: Te 20 minut to też fragment wycięty z większej całości. Jakoś tak lecieliśmy i lecieliśmy :). Piotrek tak cudownie maluje gitarą, to świetnie współgra z brzmieniami moich syntezatorów. Wszystko się miesza, przeplata, skleja i pulsuje razem. Nie wiadomo kto co gra. Czasem gitara brzmi jak syntezator, a syntezator jak gitara. Niczym nieograniczona swoboda i przestrzeń. Pierwszy raz improwizowałam jednocześnie na wszystkich swoich instrumentach :).

AM: Wydawcą jest słynny tytan pracy, Łukasz Pawlak z Requiem Rec. To chyba już siłą rozpędu :)?

JS: Łukasz chciał posłuchać co obecnie gramy. Wysłałem mu „Movement One”. Słuchał i na bieżąco komentował pisząc wiadomości. Na koniec napisał, że bardzo chce wydać ten materiał. No nic nie można było poradzić na taki entuzjazm wydawcy. Kilka tygodni później była płyta.

GF: Jak zwykle nie byliśmy przekonani co do tego czy komuś oprócz nas się ta muza spodoba. Ucieszyliśmy się, że Łukasz w nią uwierzył.

AM: Dobrze, że stoi na straży i ma czujne oko Pan Wydawca :). Szkoda by było, że by taka płyta nie ujrzała światła dziennego :) Okładkę zrobił Wam Wojciech Stefaniec, człowiek od komiksów, psychodelicznej grafiki rodem Witkacego na kwasie w XXI wieku.

JS: Piotrek wysłał Wojtkowi nasze piosenki. Wojtek namalował sprzężone w jedną głowy i nasze kwaśne portrety. Kocham tą okładkę. Idealnie pasuje do muzyki.

GF: Tak pasuje idealnie, a portrety celnie oddają nasze pokręcone osobowości. Na pewno moją:).

AM: Przyznaję, idealnie zilustrował to co słychać :). Wracając na główny tor – Rigor Mortiss. Doszły mnie słuchy, że szykujecie dokument?

JS: Powstaje filmowy dokument o RIGOR MORTISS, ale to nie jest nasza inicjatywa, tylko Roberta Jeża. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale Robert rozmawia z wieloma osobami i mamy nadzieję na ciekawą opowieść.

GF: Niestety wiąże się to z „występem” przed kamerą, co dla mnie akurat jest mało komfortowe. Wolę być z drugiej strony:). Świetnie będzie usłyszeć wszystkie historie ludzi związanych z RM bezpośrednio i pośrednio, w szalonych latach 90 i współcześnie, zebrane do kupy.

MS: Właśnie teraz jesteśmy na etapie kręcenia płockiej części wydarzenia. To dzieło Roberta, a my jesteśmy narzędziami do opowiedzenia historii. Intuicja podpowiada mi, że może być to dokument o czymś szerszym niż tylko o graniu RM, może o wpływie Muzyki na człowieka, o tym jak Muzyka jest potrzebna do życia, jak usychamy bez Niej!

AM: Trzymam kciuki i czekam cierpliwie, albo i niecierpliwie :). Tymczasem 31 sierpnia 2021 r., w Zoharum ukazuje się płyta „Klechdy”, ścieżka dźwiękowa do filmu “Klechdy” / “Folk Tales”. Jak doszło do tej współpracy z twórcami filmu?

GF: Z Jackiem zawodowo zajmujemy się również realizacją dźwięku na planach filmowych i często współpracowaliśmy z Pawłem Łukomskim – reżyserem, scenarzystą i producentem „Klechd”. Bardzo cenimy jego profesjonalizm i świeże podejście do tematów, z wzajemnością :). Wiedzieliśmy że przymierza się do zrobienia swojego filmu, i że połączymy siły i tym razem. Na tamtym etapie nie rozmawialiśmy o muzyce. Temat ten pojawił się na etapie postprodukcji dźwięku. Okazało się, że osoba która miała zająć się muzyką zrezygnowała. Paweł znał naszą muzykę. Montował wcześniej klip Rigor Mortiss, skrót koncertu z REQUIEM FESTIWALU (►YOUTUBE ). Nie było więc na co czekać tylko zabierać się do roboty.

AM: Właśnie jestem po lekturze filmu.Wywarł na mnie duże wrażenie. Muzyka doskonale wpasowała się w klimat obrazu i przyznaję, odbieram ją inaczej po obejrzeniu tego krótkiego metrażu. Co było najpierw, dźwięk czy obraz, czy robione równolegle?

GF:To był intensywny czas. Jacek kończył zgrania dialogów w reżyserce, a ja zamknęłam się w małym studio i zaczęłam tworzyć szkice muzyki, później całym zespołem graliśmy do filmu puszczonego na rozwieszonym na ścianie ekranie.

(do obejrzenia na fb)

JS: Tak, graliśmy synchronicznie oglądając film. Chcieliśmy nagrać „na setkę” gotowe kompozycje, których potem nie trzeba będzie edytować. Tylko pieśń finałowa powstała w odwrotnej kolejności. Najpierw nagranie, w którym rapuje CB Mvula, potem plansze z napisami końcowymi. Ostateczny mix muzyki robiliśmy razem z miksem ścieżki dźwiękowej filmu. Chcieliśmy, żeby muzyka nie była tylko dodatkiem, ale idealnie grała z obrazem, dialogami czy efektami, których jest tam bardzo dużo. W końcu to thriller.

GF: Wszystkie te efektowne drony to zasługa Pawła i jego wizji strachu :).

AM: Film zdobył sporo nagród, w tym także za muzykę. Czy otworzyło to Wam nowe możliwości jako zespołowi?

JS: Rico Jaźwiński zaprosił Pawła i nas do swojej audycji „Trójkowo Filmowo” a Zoharum wydało soundtrack na CD. To by było na tyle. Film dostał nagrody na zagranicznych festiwalach. W Polsce raczej nie zaszalał niestety. Chyba niezależne kino ma tu jeszcze trudniej niż niezależna muzyka.

GF: Niezależne kino i niezależna muzyka – na których nikomu nie zależy.

AM: Film (i płytę) kończy nietypowy jak na RM utwór z udziałem CB Mvula. Zaskakujący, ale i rewelacyjny! Przyznaję mam go zapętlonego od jakiegoś czasu ;) Gdzie jeszcze znajdę nagrania z udziałem CB Mvula? Może we współpracy z Waszym udziałem? :)

GF: Oj tam zaraz nietypowy :). Utwór był wcześniej, potem wpadliśmy na rewelacyjny pomysł żeby zarapował do niego CB.

JS: Poznaliśmy go na planie „Klechd”. Grał jednego z głównych bohaterów. Ciągle coś rapował.

GF: Grzechem byłoby tego nie wykorzystać. Problem polegał tylko na tym, że utwór jest na 6/4, co nie jest typowym metrum dla rapu.

JS: CB sobie z tym świetnie poradził. (do obejrzenia na fb). Było potem trochę wspólnych pomysłów, nawet koncertowe, ale rozpłynęły się się jak olej na wodzie. CB na pewno rapuje dalej. Trzymamy kciuki.

AM: Pomysły, właśnie jakie plany z Rigor Mortiss w najbliższym czasie? Nagrywacie, tworzycie nowy materiał? Fajnie byłoby zobaczyć Was na scenie.

JS: Rigor Mortiss jest teraz w zawieszeniu. Nie mamy planów koncertowych. Co będzie dalej, czas pokaże. To nie pierwsze takie zawieszenie. Jeśli o mnie chodzi, to gram koncerty z Düsseldorf i Kto Nie Kocha Pieszczocha i nie mogę się doczekać powrotu do pracy nad nową płytą That’s How I Fight.

GF: Tak, RM jest na razie w zawieszeniu. A my, jak tylko zrobi się jesiennie smutno i ponuro zamkniemy się w studiu i będą ściany drżały :). Wracamy do miksów drugiej płyty That’s How I Fight, a potem zobaczymy co życie przyniesie.

MS: W najbliższym czasie niestety nie wystąpimy na scenie. Ale jest cały czas w moim sercu i może jeszcze kiedyś wspólnie popełnimy trochę hałasu. Dziś muzycznie pływam w dźwiękach gongów: dosłownie i w przenośni. Jestem w trakcie budowy Domu Muzyki, w którym głównie będę się koncentrował na podróżach i głębokich relaksach , właśnie w dźwiękach gongów. To będą takie bardzo kameralne seanse (na 10-14 osób) podczas których będzie można dotknąć różnych smaków wibracji.

AM: Byłoby wspaniale zobaczyć Was na dechach i poczuć te wibracje, czego i Wam i sobie życzę.

BANDCAMP

FB