Ols – Odbiorcom należy się pewna transparentność

Pod nazwą OLS kryje się jednoosobowy muzyczny projekt, stworzony przez bardzo utalentowaną artystkę Anne Marię Olchawę. W zeszłym roku ukazała się jej kolejna, bardzo udana płyta zatytułowana „Pustkowia”. To właśnie ten album był iskrą do przeprowadzenia poniższej rozmowy. W jej zapisie przeczytacie m.in. o miłości do metalu, muzycznych cytatach, tańcu oraz roli social mediów w dzisiejszym świecie. Zapraszamy do lektury.

Wojciech Żurek


Wojciech Żurek: Na początku chciałbym zapytać skąd wziął się pomysł na Ols. Czy pamiętasz ten moment kiedy postanowiłaś rozpocząć swoją muzyczną drogę pod tym szyldem?

Anna Maria Olchawa: Doskonale pamiętam, bo przechodziłam wówczas kryzys związany z pierwszym zderzeniem z dorosłością. Mój plan na życie się posypał, zwolniłam się z pracy, która okazała się pomyłką, wyprowadziłam się z miasta, gdzie z marnym skutkiem próbowałam rozpocząć swoją karierę dorosłego człowieka i bez żadnego pomysłu na siebie wróciłam na jakiś czas do rodzinnego domu, żeby spróbować jakoś się pozbierać i wymyślić, co dalej. Żeby nie zwariować i zająć myśli czymś innym niż poczucie porażki i strach przed przyszłością, zaczęłam nagrywać sobie na laptopie próbki wokalne. To były wielogłosowe przeróbki lubianych przeze mnie kawałków i moje własne melodie, które kiedyś sobie wynuciłam. Podzieliłam się tą twórczością z Kubą, moim ówczesnym chłopakiem (a obecnym mężem), muzykiem zespołu Jarun. Dostałam bardzo pozytywny feedback i wzmocniło mnie to na tyle, że postanowiłam coś z tym zrobić i po kilku miesiącach rozwinęłam swoje pomysły w materiał na pierwszą płytę.

Drugie podejście do życia poszło mi trochę lepiej, więc zarobiłam nawet jakieś pieniądze, żeby ją nagrać ;). To, że tekstowo skupię się na przyrodzie rozumiało się samo przez się, bo od zawsze było to dla mnie główne źródło wszelkich inspiracji. Z nazwą też nie miałam problemów, bo słowo oznaczające olchowy las na mokradłach, czyli krajobraz mojego dzieciństwa, samo pojawiło mi się w głowie. Muzycznie wyszło, co wyszło, ponieważ postanowiłam, że chcę robić wszystko sama, więc musiałam dostosować aranże do tego, co byłam w stanie odegrać bez wsparcia z zewnątrz. Jako że cały pomysł zaczął się od wielogłosowych eksperymentów, to właśnie wokalna polifonia stała się dla mnie punktem wyjścia. Bazą w Olsie były też zawsze instrumenty dęte drewniane i rytualne bębny. Z czasem instrumentarium rosło i stało się bardzo rozbudowane.

W.Ż.: Pomimo, że Twoja muzyka znacznie odbiega w swej formie od ciężkich brzmień, jesteś jednak kojarzona ze sceną metalową. Choćby przez fakt wydawania albumów w jednej z najbardziej zasłużonych dla tego gatunku wytwórni PaganRecords. Chciałbym zapytać czy nie kusiło Cię nigdy aby założyć stricte metalowy projekt?

A.M.O.: Jeśli jestem kojarzona ze sceną metalową, to bardzo mi miło, bo bardzo chciałabym być. Przynależę tam zdecydowanie bardziej niż do kręgów tradycyjnego folku. Moje kompozycje są tworzone na metalowych riffach, moje muzyczne inspiracje to w dużej mierze właśnie twórczość z metalowego podwórka. Coraz chętniej przemycam też do olsowych kawałków elementy stricte metalowe, jak growle, skrzeki czy gitarowe tremola.

W Pagan Records znalazłam się dlatego, że wysłałam tam swój materiał (do głowy by mi nie przyszło, żeby wysyłać go do jakiejkolwiek folkowej wytwórni) i spodobał się Tomkowi Krajewskiemu na tyle, by wziął mnie pod swoje skrzydła. Dobrze się czuję w Pagan Records i sądzę, że w jakiś sposób wpasowuję się w katalog tej wytwórni.

Zabawne, że pytasz o metalowy projekt, bo właśnie, po latach snucia rozważań na ten temat, postanowiliśmy z moim mężczyzną w końcu na serio zrobić coś razem w kwestii muzycznej. To lekko żenujące, że do tej pory niczego jeszcze wspólnie nie napisaliśmy, bo oboje jesteśmy w swoich własnych projektach bardzo twórczy i w trakcie naszej znajomości wydaliśmy łącznie 8 krążków. Widocznie jednak musieliśmy najpierw skupić się na indywidualnym rozwoju, a teraz, gdy już okrzepliśmy jako osobno działający muzycy, możemy wreszcie połączyć siły. Na razie mamy jakieś pięć riffów na krzyż i kilka luźnych pomysłów, ale jesteśmy zmotywowani, żeby powstał z tego pełnoprawny projekt ;). Oczywiście idziemy w metal, bo to nas najbardziej kręci. Póki co to, co nagraliśmy zalatuje trochę Triptykonem, ale zobaczymy, dokąd zaprowadzi nas proces twórczy. Na tym etapie jeszcze wszystko może się wydarzyć, ale na pewno to będą ciężkie, momentami pogrzebowe brzmienia. Założenie jest takie, by kiedyś spróbować wystąpić z tym na żywo, więc mam nadzieję, że pewnego pięknego dnia ludzie zobaczą mnie na scenie z basem opuszczonym do kolan, usłyszą na żywo mój growl i kojarzenie projektu Ols ze sceną metalową stanie się najzupełniej oczywiste.

W.Ż.: Jak sama przyznajesz czasami inspiracją do tworzenia może być pojedynczy motyw zapożyczony z innej kompozycji lub twórczości innego zespołu. Czy zgodzisz się ze stwierdzeniem, że obecnie tworzona muzyka jest jednym wielkim cytatem z tego co już zostało napisane?

A.M.O.: Tak, i uważam, że to coś pięknego, bo takie „cytowanie” wcale nie wyklucza możliwości stworzenia czegoś nowatorskiego i zupełnie oryginalnego, a jednocześnie pozwala zawrzeć w muzyce całą historię tego, co złożyło się na jej ostateczny kształt. W moich utworach zawsze są jakieś echa artystów, których słucham na co dzień – jeśli nie konkretne muzyczne i aranżacyjne rozwiązania, które mnie zainspirowały, to choćby jakiś specyficzny nastrój kojarzący mi się z danym albumem czy piosenką. Ale jest tam również to, czym nasiąkałam w dzieciństwie – od pieśni kościelnych, przez ogniskowe gitarki, po muzykę poważną. A także cały pakiet kulturowy, bezwiednie przyswojony w toku wychowania, edukacji i własnych poszukiwań.

Każda twórczość – nie tylko muzyczna – to taki patchwork zszyty z różnych fragmentów ludzkich doświadczeń, kumulowanych przez pokolenia w kulturze. Nie da się od tego odciąć. Nie uważam też, że powinno się próbować, bo ta ponadczasowa, ciągła wspólnota kulturowa to jedna z rzeczy, którą podziwiam w naszym, pod innymi względami niezbyt udanym, gatunku. Nie wzięliśmy się znikąd, nie żyjemy w oderwaniu od tego, co było i będzie. Twórczość artystyczna to świadome czerpanie z tego nieskończonego bogactwa, budowanie nowych wariacji na istniejące tematy, rozwijanie rozpoczętych przez innych wątków i dodawanie własnego kawałka do tej ogromnej układanki. Sprawia mi przyjemność myślenie o własnej twórczości jako jej elemencie, połączonym siecią wzajemnych powiązań z innymi, zupełnie odmiennymi jej fragmentami, niekiedy bardzo odległymi w miejscu czy czasie.

W.Ż.: Podobno klip do utworu „Pustacie” powstał zanim powstała sama kompozycja. Muszę przyznać, że świetnie udało Ci się dopasować te dwa elementy. Ogólnie Twoje klipy charakteryzują się pietyzmem i starannością. Czy strona wizualna Twojej muzyki stanowi dla Ciebie jej dopełnienie czy jest jej nieodłączną, integralną częścią?

A.M.O.: Żyjemy w kulturze obrazu i bez materiałów wizualnych trudno przykuć czyjąś uwagę. Dziś promocja muzyki odbywa się głównie w Internecie, który rządzi się swoimi prawami. Konieczny jest obrazek, najlepiej ruchomy, żeby zatrzymać wzrok odbiorcy, zanim ten przescrolluje kolejne kilometry postów. Nie wydaje mi się, żeby dało się obyć bez wizualek. Nie boli mnie to jakoś szczególnie, bo na szczęście mam zdolnych przyjaciół – Remika Kacieję i Agnieszkę Kowalską, którzy od początku istnienia mojego projektu profesjonalnie pomagają mi w realizacji klipów, więc proces ich nagrywania jest dla mnie zwykle przyjemny i niemal bezstresowy. Oczywiście na planie zdarzają się nieprzewidziane zwroty akcji, załamania pogody i złośliwość rzeczy martwych, ale moja ekipa zawsze jest w stanie wyjść z opresji obronną ręką.

Zwykle już przy pisaniu materiału staram się zbierać jakieś pomysły wizualne, żeby stworzyć ramowy scenariusz przyszłych teledysków. Wbrew pozorom zilustrowanie kilku minut piosenki wymaga bardzo długiej listy motywów, którymi można wypełnić ten czas. Nawet w najbardziej powolnym klipie musi się coś dziać, nie można załatwić tego jednym statycznym kadrem. Moje reżyserowanie jest czysto intuicyjne, nie mam żadnego profesjonalnego przygotowania w tym temacie, jeśli jednak – jak mówisz – oglądając moje teledyski masz wrażenie, że ktoś się do nich przyłożył, to widocznie przez te kilka lat zdążyłam się czegoś nauczyć ;).

Materiał na kolejną płytę jest na bardzo wstępnym etapie kreacji, ale już powoli zaczynam zastanawiać się, w jaki sposób go zilustrować. Planuję pójść w nieco innym kierunku i mam kilka dziwnych pomysłów, które chciałabym wcielić w życie w kolejnych klipach.

W.Ż.: Wracając jeszcze do klipów. Zwróciłem uwagę, że pełno w nich ruchu i tańca. Najwyraźniej widać to w teledysku do utworu „Głosy”, gdzie towarzyszą Ci tancerki ze szkoły tańca „Hamsa”. Czym dla Ciebie jest sam taniec?

A.M.O.:
Hmm… Taniec jako taki pojawia się wyłącznie w tym jednym teledysku, w wykonaniu dziewczyn z „Hamsy”. Jeśli mówiąc o tańcu miałeś na myśli moje gibanie się na pustyni w klipie do „Pustaci”, to dziękuję za komplement, ale nie był to taniec, a raczej strategia przetrwania, bo klip był kręcony w zimny, deszczowy, październikowy dzień, a ja biegam w nim na bosaka w letniej sukience na ramiączkach i z odkrytymi plecami ;).

Dla mnie osobiście taniec nie ma żadnego szczególnego znaczenia. Należę do osób, które nigdy z własnej woli nie wychodzą na parkiet. Jeśli kiedykolwiek mnie na nim zobaczysz, to znak, że nastał moment, gdy należy przestać podawać mi alkohol. Z tańców towarzyskich preferuję headbanging. A i to już tylko na wybranych koncertach, bo nie zawsze mam ochotę na fizyczne zaangażowanie i coraz częściej zdarza mi się stać z założonymi rękami, jak typowy smutny metal, i tylko wybijać rytm stopą albo lekko kiwać główką. Dawno, dawno temu byłam członkinią zespołu tańca irlandzkiego (co czasami – mam wrażenie – trochę w Olsie słychać) i ten rodzaj aktywności rzeczywiście sprawiał mi przyjemność. Koordynacja tylko dwóch kończyn jednocześnie (górna połowa ciała pozostaje w tańcu irlandzkim nieruchoma) było na miarę moich możliwości. Od tych przedpotopowych czasów, tańca w moim życiu nie ma praktycznie wcale i jakoś mi go nie brak. Inne formy ekspresji cieszą mnie zdecydowanie bardziej.

W.Ż.: W szeroko rozumianej muzyce folkowej natura stanowi szczególne miejsce i często jest główną inspiracją. Chciałbym jednak zapytać trochę przewrotnie jaki wpływ ma na Ciebie miasto? Czy w jakiś sposób też jest dla Ciebie inspirujące?

A.M.O.: To chyba pierwszy raz, gdy pojawia się takie pytanie. Zaskoczyłeś mnie. O ile z wyczerpującą odpowiedzią na temat inspiracji związanych z naturą nie mam żadnych problemów, to nad inspiracjami miejskimi muszę się zastanowić. I wydaje mi się, że nawet w mieście jednak to zawsze przyroda odgrywa główną rolę bodźca poruszającego we mnie jakieś uczuciowe struny. Miasto jest tu ważne, bo tworzy kontrast, uwidaczniający wszelkie przejawy życia, które na jego tle wydaje się jeszcze bardziej godne podziwu za swoją niezłomność mimo pozornej delikatności. Zawsze kibicuję roślinkom próbującym się przebić przez szpary w chodniku, uwielbiam, gdy nagle z jakiegoś ogródka w środku miasta dobiegnie mnie zapach roślin, daję się głaskać po twarzy gałęziom zwisającym zbyt nisko nad chodnikiem, codziennie obserwuję przez okno niekończące się stada gawronów, zlatujących się o zmierzchu znad Wisły. W mieście samym w sobie lubię jego noce. Pierwszy śnieg w mieście, gdy wokół latarni tworzą się dmuchawce z blasku i mgły. Wracanie nad ranem przez puste, wyludnione ulice, gdy całe miasto ma się tylko dla siebie i można oglądać jego zupełnie inne oblicze. Czasami lubię też ludzi w tramwajach. Zdarza mi się patrzeć na ciekawe osoby, które tam spotykam i od przystanku do przystanku wymyślać sobie ich historie. Wbrew pozorom istnieje jakiś miejski fragment mnie, wytworzony przez lata spędzone w Krakowie, a wzmocniony zapewne Katatonią, jednym z najważniejszych dla mnie zespołów, w którego tekstach mamy praktycznie wyłącznie miejską metaforykę…

Prawda jest taka, że człowieka o twórczym umyśle może zainspirować wszystko, i każde środowisko, w jakim się znajdzie, zawsze dostarczy mu jakichś bodźców nadających się do kreatywnego przetworzenia.

W.Ż.: Bardzo podoba mi się w jaki sposób komunikujesz się ze słuchaczami w social mediach. Zamiast sztucznego podtrzymywania uwagi dzielisz się np. tym w jaki sposób powstał dany klip czy utwór. Dzielisz się również tą ciemną stroną sociali, choćby za sprawą głupich komentarzy, które pojawiły się pod wspomnianym klipem „Głosy”. Czy traktujesz ten rodzaj komunikacji jako coś nieodłącznego dla współczesnego artysty czy może za konieczność wynikającą ze specyfiki naszych czasów?

A.M.O.: W moim przypadku wynika to raczej z faktu, że – ponieważ nie gram koncertów – nie mam żadnej możliwości osobistej interakcji z ludźmi. Social media to jedyne miejsce, w którym mogę podtrzymywać kontakt ze słuchaczami i pomiędzy wydaniem jednej płyty a wydaniem kolejnej przypominać im o swoim istnieniu ;).

Ols jako mój prywatny jednoosobowy projekt jest tworem wybitnie osobistym, stąd też taki a nie inny ton moich postów. Na początku wyglądało to trochę inaczej, ale z czasem zaczęłam być odważniejsza i mówić wprost o rzeczach, które są dla mnie ważne. W tekstach olsowych utworów komentuję aktualną rzeczywistość i poruszam wiele istotnych wątków, ale nie każdemu chce się je wyłuskiwać spomiędzy przyrodniczych metafor. Bywa, że ludzie widzą w moich kawałkach rzeczy, których tam absolutnie nie ma, zupełnie przekręcając sens moich tekstów, więc czasami czuję potrzebę, żeby odnieść się do co bardziej zaskakujących komentarzy. Wydaje mi się również, że odbiorcom należy się pewna transparentność: to jest projekt konkretnej osoby, która firmuje go własną twarzą, więc posty muszą to odzwierciedlać. Nie mogą być neutralne, bo byłoby to najzwyczajniej sztuczne – muszą wyrażać moje prywatne poglądy i stanowić rozwinięcie tego, co można przeczytać w tekstach.

Ostatnio zaczęłam dzielić się ze słuchaczami zakulisowymi historiami i dostaję wiadomości potwierdzające, że jest to dla nich ciekawe. Dzięki tym postom mają możliwość przyjrzenia się procesowi powstawania muzyki, widzą całą drogę, a nie tylko gotowy produkt. Nie każdy wie, ile pracy i zaangażowania wymaga zrobienie płyty i dla wielu osób jest to zaskakujące.

Co do „ciemnej strony sociali”, prawda jest taka, że od momentu, gdy wrzuciłam do Internetu pierwszy kawałek i pokazałam publicznie swoją twarz, mierzę się z tym, co spotyka absolutnie każdą twórczynię, która ma czelność istnieć w social mediach. Uznałam więc, że skoro niezależnie od tego, co robię i tak wyleje się na mnie fala obraźliwych komentarzy, mogę równie dobrze przestać się spinać i bardziej bezpośrednio wyrażać swoje opinie. Na ostatniej płycie pojawia się piosenka o jawnie prokobiecej treści i klipie, w którym występuje grupa tańczących dziewczyn, co wywołało prawdziwą burzę na moim Facebooku. Obserwowanie tego, jak skrajne reakcje wywołuje materiał, który w moim odczuciu nie ma w sobie nic kontrowersyjnego, było dla mnie w pewnym sensie fascynujące. Social media to dziwne i często wrogie środowisko, w którym jednak staram się tworzyć miejsce, gdzie mogę czuć się względnie komfortowo i dawać ten komfort również osobom, które obserwują Ols.

W.Ż.: Twoją muzykę można zaliczyć do szeroko rozumianego folku. Odnoszę wrażenie, że wielu artystom tworzącym w podobnych klimatach łatwiej przyznać się do inspiracji nordyckich niż do naszych rodzimych tradycji folklorystycznych, choćby tych pochodzących od Górali południowej Polski. Jak to wygląda u Ciebie? Czy w tej odsłonie folkloru znajdujesz coś bliskiego dla Ciebie?

A.M.O.: Nie wiem, do jakiego gatunku można zaliczyć moją muzykę i, szczerze, sama przestałam próbować ją jakkolwiek klasyfikować. W materiałach Pagan Records pojawia się „darkfolk/neofolk”, bo z braku lepszych pomysłów tak napisaliśmy w pierwszej notce dwie płyty temu i od tej pory nikt nie wpadł na określenie bardziej precyzyjnie oddające rzeczywistość.

Z tradycyjnym folklorem Ols ma niewiele wspólnego. Jeśli chodzi o folkowych twórców, myślę, że nie ma nic dziwnego w tym, że częściej sięgają do tradycji nordyckiej niż rodzimej. Po pierwsze mają tam bogatsze złoża inspiracji, więcej zachowanych autentycznych materiałów. Po drugie twórcy nordyccy wcześnie zorientowali się, że da się tradycyjną muzykę uwspółcześnić i uczynić strawną dla słuchacza przy jednoczesnym zachowaniu oryginalnej atmosfery i to oni stworzyli projekty, na których wielu muzyków z innych krajów się wzoruje. Po trzecie, polski folklor kojarzy się, niestety, z cepelią, kiczem i wiejskim weselem, więc zamiast próbować go samodzielnie odczarować, pewnie łatwiej sięgnąć po już przetworzone przez współczesnych twórców nordyckie motywy, które w odpowiedniej aranżacji brzmią dumnie i dostojnie, bez odrobiny przaśności.

W Olsie nie ma próby odtwarzania jakiegokolwiek konkretnego folkloru. Jednak tak, jak mówiłam wcześniej – nie żyjemy na bezludnej wyspie i to, z czym się stykamy przenika do naszej twórczości, czy tego chcemy czy nie. Na pewno mam u siebie wcześniej wspomniane śladowe ilości moich młodzieńczych inspiracji muzyką celtycką, na pewno jest też Norwegia, bo nasłuchałam się w życiu tylu pochodzących stamtąd artystów, że musiał pozostać po tym jakiś ślad. Stosunkowo najmniej jest pewnie ludowej muzyki polskiej, bo nie była ona obecna w moim życiu – nie jest to mój świadomy wybór, tak się po prostu stało. Pochodzę z Ziem Odzyskanych, gdzie trudno mówić o istnieniu jakiejś tradycji, więc nie miałam gdzie osłuchać się z rodzimą twórczością ludową. Więcej rodzimego folkloru jest pewnie w tekstach, bo jako dziecko najbardziej lubiłam ludowe bajki i ich treść miała wpływ na kształtowanie się mojej wyobraźni. Wciąż jednak mówimy raczej o jakichś dalekich echach, oddaniu pewnego nastroju, a nie o bezpośrednich nawiązaniach do czegokolwiek. Z „ludowizny” cytowanej dosłownie pojawia się u mnie tylko jeden fragment łemkowskiej pieśni, co jednak da się łatwo wytłumaczyć, bo utwór, gdzie występuje, opowiada o konkretnym, ważnym dla mnie miejscu, właśnie na Łemkowszczyźnie.

W.Ż.: Śpiewasz głównie po polsku. Czy Twoim zdaniem podkreśla to skąd się wywodzisz jako artystka czy może wg Ciebie czyni to Twoją muzykę bardziej uniwersalną?

A.M.O.: Czyni ją prawdziwszą. Na pewno nie bardziej uniwersalną, bo zakładam, że nie każdemu chce się czytać tłumaczenia tekstów i część moich odbiorców spoza Polski pewnie słucha samej muzyki, nie wiedząc, o czym dane utwory w ogóle opowiadają. Decydując się na stworzenie jednoosobowego projektu założyłam, że ma to być moja bardzo intymna ekspresja artystyczna, a jako że myślę po polsku i to jest język moich uczuć, uznałam, że użycie angielskiego odebrałoby moim utworom ten emocjonalnie autentyczny wydźwięk. W ogóle nie brałam pod uwagę pisania w innym języku niż polski. W social mediach posty piszę dwujęzycznie, zawsze zamieszczam też tłumaczenia swoich tekstów, więc jeśli ktoś ma ochotę wejść głębiej w moją twórczość, może to zrobić nawet nie znając polskiego. Nie będę jednak pozbawiać się możliwości swobodnego wyrażania własnych emocji w naturalny dla mnie sposób, by dotrzeć do większej grupy słuchaczy. Zakładając Ols wiedziałam, że decyduję się na wejście w jakąś dość hermetyczną niszę i nie miałam w planach podboju świata ;).

W.Ż.: Nie mogę ominąć kwestii koncertów. Czy jest szansa, że posłuchamy kiedyś Ols na żywo?

A.M.O.: Jeśli pozostanę przy formule jednoosobowego projektu – a taki właśnie mam zamiar – nie ma szans na granie koncertów. W studiu mogę śpiewać sama ze sobą na głosy i grać na kilkunastu instrumentach, ale na żywo jest to raczej niewykonalne. Puszczenie sobie podkładu z całym instrumentarium oraz chórkami i dośpiewanie do niego głównej linii melodycznej uważałabym za abominację i obrazę słuchaczy. A rekrutowanie zespołu przeczy idei jednoosobowego projektu. Nawet, gdyby ci ludzie grali ze mną tylko na żywo i nie uczestniczyli w procesie twórczym i nagrywaniu, to i tak trzeba by było zupełnie zmienić koncepcję całego przedsięwzięcia, brać pod uwagę ograniczenia koncertowe przy wymyślaniu aranżacji, organizować regularne próby – nie mam na to najmniejszej ochoty. Ols miał być moją prywatną zabawą w studiu i w takiej formie najbardziej mi odpowiada.

Jeśli kiedyś uda się doprowadzić nasz kiełkujący metalowy projekt do stanu nadającego się do publicznego zaprezentowania, być może puszczę oczko do słuchaczy i wmontuję w koncertową setlistę przeróbkę jakiegoś olsowego kawałka na gitarę i bas. Na więcej raczej nie można będzie liczyć.

W.Ż.: W obecnych czasach nowa muzyka i dostęp do niej stały się wręcz masowe. Niemożliwe jest wysłuchanie wszystkiego co się ukazuje ale chciałbym zapytać czy w ostatnim czasie trafiła może do Ciebie płyta, która w jakiś sposób Cię zachwyciła?

A.M.O.: Jestem obecnie na takim etapie, że nowej muzyce trudno mnie zachwycić. W moim życiu zawsze było bardzo dużo muzyki i teraz przesłuchując nowe płyty często mam poczucie, że to wszystko już było, że wszystko już słyszałam na płytach sprzed lat. Brzmię teraz jak stary dziad i wcale mi się to nie podoba, ale niestety taka już kolej rzeczy, że młodego, niedoświadczonego człowieka dużo łatwiej czymś oczarować. Im dalej w las, tym coraz trudniej znaleźć coś, co może nas jeszcze poruszyć. I coraz częściej wracamy do ukochanych płyt z wczesnej młodości, bo one wciąż mają te moc, naładowane naszymi najważniejszymi wspomnieniami.

W ciągu ostatnich miesięcy wyszło całkiem sporo płyt, które przesłuchałam z przyjemnością, od Enslaved przez Dødheimsgard po Zosię Hołubowską, ale chyba nic nie zostawiło we mnie trwałego śladu. Poza może Katatonią, ale oni mają specjalne miejsce w moim serduszku i to, że zawsze jaram się ich płytami to w moim życiu swoisty imperatyw. Pocieszam się myślą, że zwykle, gdy sądzę, że nie czekają mnie już żadne muzyczne wzruszenia, nagle pojawia się coś, co udowadnia mi, że jednak się mylę i ani nie skończyła się już poruszająca mnie muzyka, ani nie jestem jeszcze całkiem martwa w środku.

W czasach nastoletniości muzyczne objawienia przydarzały mi się średnio raz na miesiąc, teraz częstotliwość drastycznie spadła, ale wciąż się to jednak przydarza. Liczę na to, że coś zrobi mi wychodzące niedługo nowe Tenhi. Szansę na dostarczenie ciekawego materiału, który może się okazać inspirujący ma też Thy Catafalque, bo ten szalony Węgier zawsze robi coś totalnie dziwacznego, co zwykle mnie cieszy. Z dzikim entuzjazmem powitałam natomiast informację o tym, że Agalloch gra we wrześniu jeden specjalny reunionowy koncert, co pozwala mi mieć nadzieję, że może kiedyś się zejdą i coś jeszcze nagrają. A priori zakładam, że to byłaby moja płyta roku, cokolwiek by to nie było.

W.Ż.: Bardzo dziękuję za wywiad. Ostatnie słowo należy do Ciebie.

A.M.O.: Bardzo dziękuję za możliwość rozmowy i za naprawdę ciekawe pytania, które dla mnie przygotowałeś. Tych, którzy czytają o mnie pierwszy raz, zachęcam do posłuchania mojej muzyki i kupienia nowej płyty – mam nadzieję, że udało mi się powiedzieć coś, co mogłoby Was do tego zachęcić.

BANDCAMP

YOUTUBE

SPOTIFY

FACEBOOK

INSTAGRAM