Przyczynkiem do poniższej rozmowy była niedawna premiera nowego, świetnego albumu Hedone „600 lat samotności”. I choć tytułowa samotność mocno zaznacza się w wywiadzie, którego udzielił nam lider grupy – Maciej Werk, to nie zabrakło w nim również innych kwestii. Choćby takich, dlaczego granie w klubach jest lepsze od stadionów, skąd się bierze siła prostych słów oraz kulisach festiwalu Soundedit. Zapraszamy do lektury.
Wojciech Żurek
Wojciech Żurek: Słowo „samotność”, które pojawia się w tytule nowego albumu Hedone, jest też pierwszym słowem, jakie wybrzmiewa na płycie. Chciałbym zapytać, czy ten stan, który obecnie dotyka chyba coraz więcej ludzi był od początku dla Ciebie motywem przewodnim albumu, czy taki zamysł pojawił się naturalnie w trakcie jego tworzenia?
Maciej Werk: Muszę przyznać, że nie wpadłem na to, że to słowo wybrzmiewa jako pierwsze w utworze Nie wiem jak jest. Czy temat samotności to jest motyw ważny i powszechny? Myślę, że bardzo. Paradoksalnie żyjemy obecnie w świecie, który ma ludzi zbliżać do siebie, przez te wszystkie pseudo łączniki cyfrowe. A jednak te połączenia przez sieć sprawiają, że człowiek jest bardziej samotny niż pierwotnie zakładano. Ja się jednak tak nie czuję, bo jestem człowiekiem analogowym. Wyrastałem w środowisku analogowym i nadal mocno się go trzymam. Zarówno w kontekście odsłuchu płyt, jak i i gry na instrumentach. Nie uciekam oczywiście od opcji cyfry. Mam jednak wrażenie, że jest jak w piosence Johna Lennona – „wszyscy latają, ale nikt nie odrywa się od ziemi”. Trochę to tak wygląda, że choć mamy wiele opcji by się łączyć, to ludzie się dzielą. W dodatku możliwości wypowiedzi są takie, że każdy może powiedzieć dowolną rzecz, zupełnie bezkarnie. To też powoduje, że ludzie się od siebie oddalają. Dyskusje w internecie nie są dyskusjami. To są zazwyczaj jakieś przepychanki słowne. Zatem każdy się czuje trochę samotny, lecz tematyka tej płyty oscyluje bardziej wokół tematyki śmierci. Wydaje mi się, że śmierć to również dla wielu jest moment indywidualny i samotnym. Ja jednak nie czuję się zupełnie samotny. Czuję się samotny w różnych sytuacjach w zależności od tego, co się dzieje. Czasami jest bardzo miło pobyć samemu ze sobą, jednak wszyscy jesteśmy raczej zwierzętami stadnymi. Lubimy mieć towarzystwo. Chyba to też zmienia się z wiekiem. Płyta opowiada również o przepływie czasu, w czasie którego przesiewasz i analizujesz swoje środowisko. Często ono się samo wykrusza. W efekcie zmierzamy do tego, że niby nikt nie jest samotną wyspą, a jednak dryfujemy sobie przez jakiś czas życia samemu.
W.Ż.: To, na co zwróciłem szczególną uwagę podczas słuchania albumu to bardzo szczere, prosto napisane (w pozytywnym tego znaczeniu) i bardzo dosadne teksty dotyczące niełatwych emocji. Naszła mnie przy tym taka myśl, że w dzisiejszych czasach wielu artystów chowa się za jakimiś alegoriami, poezją a Ty bardzo dosadnie o nich śpiewasz. Czy to jest łatwe dla Ciebie jako dla artysty?
M.W.: To było dla mnie najtrudniejsze. Największym problemem było to, że w którymś momencie załączył się tryb „język angielski na język polski”. Postanowiłem napisać teksty po polsku, które same przyszły do mnie w naturalny sposób. Każdą płytę robię najpierw dla siebie. To jest moje pierwsze sito. Jak mi się coś podoba to dopiero jest ten moment, że myślę – że nastał czas, aby coś zostało zweryfikowane i oddane innym. Niech ludzie to wtedy oceniają. Natomiast to jest dla mnie komplement i przyznam, że słyszałem to od wielu osób w przeciągu kilku miesięcy. To dla mnie wielka radość, że ludzie zwracają uwagę na te teksty. Nigdy nie uważałem się za człowieka, który pisze wybitne teksty. Po prostu zlepiałem myśli i słowa, które przychodziły mi do głowy. Czasami bardziej nad tym pracując a czasami używając swoistej dadaistycznej metody klejenia słów. W tym przypadku chciałem przekazać konkretne treści. Nagrywałem terapeutycznie tę płytę i pisałem teksty po odejściu moich rodziców. To w jakiś sposób zadziałało. Powiem więcej. To zadziałało też dla innych. Sporo osób powiedziało, że identyfikuje się z tym, bo przeżyli coś podobnego, ale nie potrafili tego opisać.
To znaczy, że mi się udało. Abstrahując od tego czy to jest wielka poezja, czy jednak proste słowa. Ale być może ta prostota jest kluczowa. Teraz wszystko jest ładne, kolorowe, trwa piętnaście sekund. A ważne jest to, żeby opowiadać historie prawdziwe. Większość muzyki i sztuki, która dla mnie jest ważna i przetrwała dekady, czy stulecia to są rzeczy autentyczne. Ktoś je zrobił, bo tak w danym momencie czuł. Nie neguję żadnych zabiegów upiększających, ale jestem zadowolony z tego, że udało mi się przenieść na papier, a potem na piosenki teksty, które były dla mnie ważne. I skoro Ty tak mówisz, to znaczy, że to się udało.
W.Ż.: Chciałbym zapytać też o utwór Czy czujesz czasem to, co często czuję ja, który wraz z pięknym teledyskiem promuje to wydawnictwo. Jest to utwór, który znalazł się już na jednym z poprzednich albumów Hedone, ale jakby doskonale wpasowuje się w nową płytę. Co Cię skłoniło, aby do niego wrócić i ponownie go nagrać?
M.W.: To jest bardzo prosta historia. Dwa lata temu do Hedone dołączyła Izes. Spotkaliśmy się w Gdańsku na imprezie i zaczęliśmy rozmawiać, bo ona miała koszulkę No music on a dead planet sygnowaną, przez Briana Eno. I tak naprawdę on nas połączył, dla mnie Eno to najważniejsza postać w muzyce. Abstrahując od The Beatles, bo to dla mnie religia. Miałem wtedy propozycję telewizyjnego występu z trzema utworami i chciałem to okrasić damskim głosem. A że powrót do utworu Zapach z Renatą Przemyk wydawał mi się zbyt oczywisty to zapytałem Izes czy nie chciałaby z nami wystąpić. I wziąłem właśnie na warsztat ten utwór z 2005 roku, z płyty Playboy, w którym nomen omen śpiewała inna Iza – Lach. Okazało się, że po latach ten tekst zyskał nową moc. Do tego stopnia nasze wokale się skleiły – zarówno na poziomie technicznym, jak i metafizycznym, że postanowiłem to nagrać od nowa. Przyznam, że ten utwór jest majstersztykiem jeśli chodzi o brzmienie naszych głosów. Jest też duża magia między nami jak to śpiewamy na scenie. Cieszę się, że do tego wróciłem.
W.Ż.: Niedawno wystąpiliście na festiwalu Castle Party, jak też na kameralnych Zawiejach u Łukasza Pawlaka z Requiem Records. Chciałem zapytać, gdzie lepiej sprawdza się ten nowy materiał? Lepiej gra Ci się go na większych scenach, czy może w bardziej kameralnych miejscach?
M.W.: Trudno powiedzieć, bo zagraliśmy w sumie dopiero te dwa koncerty z nowym materiałem. Jestem jednak chyba miłośnikiem grania w mniejszych miejscach. Nie ukrywam, że kontakt z publicznością jest tu kluczowy. Żeby ta energia od nas i do nas wracała. Nie znaczy to, że na Castle Party grało się źle. Grało się tam świetnie. Ja bardzo lubię tę imprezę. Występowałem tam już w czterech różnych konfiguracjach z Hedone. Każdy koncert był inny i każdy był świetny. Moim i naszym marzeniem jest to, żeby grać kluby. Małe miejsca, gdzie można się z ludźmi bliżej spotkać. Porozmawiać po koncercie, usłyszeć jakieś opinie na temat tego czy to, co robimy jest dla kogoś istotne, czy nie. Problem jest taki, że z klubami w naszym kraju sytuacja jest fatalna. To nie tylko moja opinia ale wielu artystów z półki nazwijmy – alternatywnej. Mamy stadiony, którymi wszyscy się chwalą, ale nikt nie zauważa, że to jest jednak patologia. Nie może być tak, że mamy propagandę sukcesu na każdym polu, a młode, czy bardziej alternatywne zespoły nie mają gdzie grać. Żeby zagrać w klubie, trzeba go wynająć. Wchodzimy w jakąś abstrakcję. Wszystkie proporcje zostały odwrócone. Staramy się jednak i robimy co możemy, żeby grać. Tym bardziej, że obecnie jesteśmy triem. Najmniejszy skład, jaki może być, ekonomicznie też. Wolałbym grać kluby niż stadiony.
W.Ż.: Skoro jesteśmy przy festiwalach chciałbym zapytać o łódzki Soundedit, którego jesteś organizatorem i dyrektorem. Co z twojej perspektywy zmieniło się w ostatnich latach, szczególnie po pandemii, w kontekście właśnie takich imprez i oczekiwań publiczności?
M.W.: Trochę trudno mi mówić o festiwalach, bo nie jestem ich miłośnikiem. Raczej na nie nie jeżdżę. Nie lubię oglądać artystów z odległości 300 metrów, którzy są wielkości ludzika Lego. Rzeczywiście widziałem parę zespołów na takich scenach, bo nie dało się zobaczyć ich gdzie indziej. Sam jednak staram się wybierać takich wykonawców, których chciałbym zobaczyć z bliska. Nie widziałem np. Toma Jonesa na stadionie, ale byłem na jego koncercie w operze we Frankfurcie. Jak się chce, to można próbować. Myślę, że te wielkie spędy stały się bardziej imprezą towarzyską niż muzyczną, gdzie muzyka odgrywa marginalną rolę. Zacząłem o tym myśleć jak o światach równoległych. Są światy równoległe, o których istnieniu mam pojęcie, ale nie muszę w nich uczestniczyć. Jest mi dość komfortowo. Nie zastanawiam się nad takimi rzeczami. Robię swoją imprezę, która pomimo tego, że ma w nazwie festiwal, co jest bardzo niefortunne, festiwalem w sumie nie jest. Nie był to jednak do końca mój pomysł. Kiedy powstawał Soundedit, Łódź miała ambicje bycia miastem festiwalowym. Teraz wszyscy chcą być festiwalowi, robić duże rzeczy, które trwają krótko i szybko odchodzą w zapomnienie. Po to by zaraz pojawiły się nowe. Nawiązując do twojego pierwszego pytania, jest to jakaś forma zabijania samotności albo leczenia kompleksów. Ja natomiast robię imprezę, która jest mała, ale daje szansę zobaczenia artystów i pewnych zjawisk w miejscach adekwatnych do tego, jak powinno się ich oglądać – w kameralnych miejscach ze znakomitym dźwiękiem. Muzyka narodziła się w klubach i w tych klubach powinna funkcjonować. Stadiony wymyślono do innych sportów.
W.Ż.: Zostając jeszcze przy Soundedit. W tym roku bardzo gorącą nazwą w programie jest reaktywowany Wolfgang Press, który wraca po latach. Gościłeś też choćby Petera Murphy, Micka Harveya… Czy masz jakąś swoją listę artystów, których chciałbyś zaprosić, a może masz ich już w planach?
M.W.: Jest taka lista i próbuję nad nią pracować. Problem jest jednak taki, że ci wykonawcy są zarazem za duzi i za mali na Polskę. Jest kilku takich, którzy nigdy tu nie zagrali, bo nie są tutaj popularni. Tym samym mają oczekiwania podobne to tych, jakie mają w swoich macierzystych krajach. Np. The, The, Paul Weller. Marzy mi się David Byrne. Rozmawiałem z nim nawet dwukrotnie. Mieliśmy pewien pomysł. Większość moich bohaterów to jednak ludzie, którzy przekroczyli już próg wieku, w którym muszą jeszcze, cokolwiek robić. Magia takiego koncertu, jak np. Wolfgang Press polega na tym, że ja z tymi ludźmi bezpośrednio się spotykam, komunikuję i przekonuję, że będzie im się podobało. I zazwyczaj tak to działa. Z większością tych zwariowanych artystów, z którymi ciężko się pracuje, patrz – Peter Murphy jakoś zaprzyjaźniliśmy. Ja się zaprzyjaźniam z trudnymi zawodnikami po prostu. Może sam jestem trudny, dlatego mamy nić porozumienia:). Jest mnóstwo artystów, których chciałbym ściągnąć, mówię teraz o rzeczach realnych. Robię to w klubie „Wytwórnia”, który ma swoje ograniczenia do 2 tysięcy osób. Nie ściągnę tu np. zespołu James, który uwielbiam. W Polsce nikt ich nie zna, a w Anglii sprzedają stadiony.
W.Ż.: Jesteś bardzo zaangażowany w muzykę. Jest Hedone, jest wspomniany Soundedit, który jak się domyślam wymaga całorocznej pracy, jest Radio Łódź, gdzie prowadzisz 3-godzinną audycję w każdy piątek. Chciałem zapytać, skąd czerpiesz na to wszystko energię?
M.W.: Odpowiem Ci tak samo jak zapytany podobnie Paul McCartney – „Sex, Drugs and Rock, n Roll”!
W.Ż.: Wracając jeszcze do kwestii koncertów – czy planujecie jakieś występy Hedone na jesień?
M.W.: Tak, 29 września gramy na imprezie pod szyldem Castle Party in the club w klubie Liverpool we Wrocławiu. Trochę wcześniej, bo 22 września gramy też w Kutnie. Są też dalsze plany. Powiem ci szczerze, że to nie jest tak, że odbieram w tygodniu po 3 telefony w tej sprawie. To jest taka sytuacja, że sam muszę wokół tego chodzić i próbować ogarniać rzeczywistość, która jak ustaliliśmy nie jest do końca komfortowa.
W.Ż.: Trzymam kciuki za te działania. Na sam koniec chciałbym zapytać, czego można wam życzyć?
M.W.: Przede wszystkim tego, żebyśmy mogli grać koncerty. Chciałbym opowiadać te historie ludziom, bo są one dla mnie istotne. I, jak widać, już nie tylko dla mnie. Wydaje mi się, że jesteśmy koncertowo atrakcyjnym zespołem, chciałbym, żebyśmy jak najwięcej grali. W tym roku ukaże się też bonus do płyty 600 lat samotności, EP z remixami utworu Czy czujesz czasem to, co teraz czuję ja. W tym jeden remix zrobiony przez mojego przyjaciela Julesa Maxwella z grupy Dead Can Dance. Zapowiada się ciekawie. Być może zamieścimy na niej też akustyczne wersje utworów, które zagraliśmy w studiu im. Agnieszki Osieckiej. Po raz pierwszy Hedone zagrał tam bez rozbudowanej elektroniki. Będziemy więc podsycać tę płytę tak długo jak się da, a w międzyczasie próbować pokazywać ją na żywo.
W.Ż.: Życzymy powodzenia! Dziękuję za wywiad.