Gosia Zagajewska to niezwykle aktywna działaczka na scenie muzyki improwizowanej, badająca użycie głosu jako instrumentu w kompozycjach tworzonych w czasie rzeczywistym.
Na scenie muzyki improwizowanej Gosia zachwyca nieograniczonymi możliwościami swojego głosu jako instrumentu. Współtworzy zespoły takie jak Tuleje, Figa, Szpety, Casting Lots, Fantastic Swimmers i kilku innych. Szczególnie wyróżnia się jej projekt Tuleje, który łączy muzykę tradycyjną z improwizacją i poezją, tworząc minimalistyczne aranżacje. Zupełnie niedawno ukazała się druga płyta Tuleje – Puste Ulice. Już wkrótce będzie miała miejsce premiera jej nowej płyty Kontur, stworzonej w duecie z Wojtkiem Kurkiem.
Gosia występowała na wielu prestiżowych festiwalach w Polsce i za granicą, współpracując z wybitnymi artystami. Jej twórczość to niewyczerpane źródło inspiracji i niekończącego się zachwytu, które wciąga i fascynuje przy każdym odsłuchu.
Już w czerwcu będzie miała premiera jej nowej płyty projektu Goutte Kontur, stworzonej w duecie z Wojtkiem Kurkiem, wydanej przez Opus Elefantum.
Zapraszam do rozmowy z Gosią Zagajewską, by lepiej poznać tę niezwykłą Artystkę i jej fascynujący świat dźwięków i poezji.
Artur Mieczkowski
Artur Mieczkowski: Cześć, miło mi jest Cię gościć w Anxious. Czy mogłabyś opowiedzieć, jak zaczęła się Twoja przygoda z muzyką?
Gosia Zagajewska: Cześć, mnie również jest bardzo miło i dziękuję za zaproszenie! Moja przygoda z muzyką zaczęła się we wczesnym dzieciństwie, kiedy nagrywałam covery zagranicznych przebojów, pisząc do nich własne słowa :). Miałam wiele takich kaset, ale nie potrafię ich już odnaleźć. W wieku dziesięciu, może jedenastu lat nagrałam moją pierwszą autorską kasetę zatytułowaną Blask. Były tam piosenki, do których napisałam melodie i teksty, które zaśpiewałam i zagrałam (na tym samym klawiszu Casio, który można usłyszeć na mojej najnowszej płycie Kontur nagranej w duecie z Wojtkiem Kurkiem). Śpiewałam też w tamtym czasie w scholi. Podczas studiów, kiedy mieszkałam we Francji, chodziłam na wiele koncertów i jam sessions, słuchałam jazzu, improwizacji, bretońskiej muzyki tradycyjnej, ale też tamtejszych młodych zespołów funkowych. Za dnia studiowałam literaturę francuską, potem całe noce przesiadywałam w klubach, wielu moich znajomych było muzykami. To był ważny etap w procesie kształtowania się mojej muzycznej tożsamości. Wszystko, co wtedy chłonęłam było bardzo różnorodne, od klasycznych kompozycji po zupełnie swobodny eksperyment. Po powrocie do Polski zamieszkałam w Warszawie i bardzo szybko trafiłam do Pardon To, Tu, gdzie chłonęłam dalej. Potem były warsztaty improwizacji u Raya Dickaty’ego w Teatrze Powszechnym. Na scenę wyszłam po raz pierwszy w 2016 roku. To była improwizacja na trzy głosy w legendarnym klubie Eufemia. Wystąpiłam wtedy z Antoniną Nowacką i Kasią Smoluk-Moczydłowską z mojego ukochanego zespołu Księżyc. Następnie Ray zaproponował mi koncert z Warsaw Improvisers Orchestra i tak to się zaczęło. Zakochałam się w improwizacji głosem i wtedy byłam przekonana, że to jedyna forma ekspresji, która mnie w muzyce interesuje.
A.M: Co sprawiło, że zainteresowałaś się użyciem głosu jako instrumentu w muzyce improwizowanej? Jakie techniki wokalne najczęściej wykorzystujesz w swoich kompozycjach?
G.Z.: Głos stał się bardzo naturalnym, pierwotnym narzędziem do tworzenia dźwięku. Od samego początku grałam z instrumentalistami, więc głos był po prostu jednym z instrumentów, który wchodził w interakcje, dialogował z pozostałymi. Podobało mi się to, że nie jestem wokalistką, która stoi na czele zespołu i wyśpiewuje partie wokalne, ale częścią muzycznego kolektywu, orkiestry lub mniejszego składu, że brzmienie mojego głosu spaja się i przeplata z brzmieniem innych instrumentów, tworząc całość, z której czasem trudno wyłuskać te poszczególne elementy, źródła dźwięku. Dla mnie głos jest wyrazem podmiotowości. Jest też instrumentem trudnym, ponieważ – poza aspektem fizycznym, tym, że jego źródłem jest bezpośrednio ciało – jest bardzo silnym środkiem wyrazu, właśnie poprzez tę bezpośredniość i cielesność. Pomiędzy głosem i odbiorcą nie ma instrumentu, nie ma pośrednika, więc ta relacja jest intymna i mocna.
A.M: Jednym z kilku Twoich projektów muzycznych są Tuleje – jesteście chwilę po wydaniu drugiej, przepięknej płyty Puste ulice. Jak tym razem podeszliście do tematu? Z czego czerpaliście inspiracje?
G.Z.: Inspiracje czerpaliśmy – podobnie jak w przypadku debiutanckiej płyty Ciche miejsca – ze zbioru Folklor muzyczny z okolic Konina opracowanego przez muzykologa Krzysztofa Pydyńskiego i wydanego przez Centrum Kultury i Sztuki w Koninie w formie zeszytów i płyt oraz kaset. Melodie, które przetwarzamy i aranżujemy znajdują się na archiwalnych nagraniach z tegoż zbioru i wykonywane są przez śpiewaczki a cappella. Myśmy stworzyli do nich warstwę instrumentalną, ale również słowną. Ja napisałam własne teksty. Powstała zupełnie nowa muzyka, ale te inspiracje są obecne, są słyszalne szczególnie poprzez swoistą transowość, surowość i autentyczność tych melodii.
A.M: Możesz opowiedzieć więcej o roli, jaką odgrywa świat roślin w Twojej twórczości?
G.Z.: Rzeczywiście słuchacze często zwracają uwagę na motyw roślinny w tekstach, szczególnie tych z pierwszej płyty. Pisząc te teksty, chciałam odwołać się do oryginalnych pieśni, również poprzez hołd złożony przyrodzie, która tam jest bardzo istotnym elementem, jest bohaterką wielu opowiedzianych tam historii. Potem okazało się, że rośliny jako niemi świadkowie zdarzeń, naszych trosk i uciech, są bardzo ciekawym tematem, który zapragnęłam zgłębić. W wierszach z mojej debiutanckiej książki Wyrobiska również pojawiają się więc rośliny, wplatając się w świat ludzki, tworząc miejsca styku dla tego, co ożywione i nieożywione.
A.M: Jakie emocje chcieliście wywołać u słuchaczy za pomocą muzyki na albumie Puste Ulice?
G.Z.: Jakie emocje? Nie wiem. Wiem, że na pewno chcieliśmy zachować pewną spójność z pierwszą płytą, by był to w pewnym sensie dalszy ciąg opowieści, ale jednocześnie, by ten nowy album zabrzmiał inaczej, stał się indywidualnym, odrębnym bytem. Wydaje mi się, że to jest zawsze największe wyzwanie przy drugim wydawnictwie – czy to płytowym, czy książkowym. W tym kontekście czujemy, że udało nam się osiągnąć to, co było w zamierzeniach. Natomiast jakie emocje to wywołuje? Nie mam pojęcia. U każdego zapewne inne. Dla mnie na płycie panuje nastrój nocy, może delikatnego niepokoju, ale też ukojenia. Bardzo mi się te sprzeczności podobają.
A.M: Czy planujecie dalsze badania i wykorzystanie innych regionalnych tradycji muzycznych w Waszej twórczości?
G.Z.: Ostatnio przesłuchiwaliśmy z Ksawerym nagrania z Babiaka – to miejscowość, z której pochodzi większość opracowywanych przez nas melodii – i usłyszałam tam co najmniej pięć pieśni, które chciałabym wziąć na warsztat, przewałkować, przepuścić przez maszynkę mojej wyobraźni i być może przekuć je w utwory na trzecię płytę. Ale chcielibyśmy tym razem połączyć utwory oparte na tradycji z własnymi kompozycjami. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Jeszcze w tym roku na pewno weźmiemy się za pracę nad nowym materiałem.
A.M: Jakie znaczenie mają dla Ciebie i zespołu odwołania do archaicznych pieśni?
G.Z.: Najpierw pojawiły się archaiczne pieśni za sprawą tych nagrań i zeszytów, które trafiły w nasze ręce. Podarowali nam je serdeczni przyjaciele z Konina. Potem powstały teksty i dużo później pomysł, by to wszystko zaaranżować i grać. Więc te odniesienia mają znaczenie ogromne, bo bez nich nie byłoby zespołu :). Ja czuję, jakbym sięgała po coś, co od zawsze we mnie tkwiło. To jest nasza historia, to jest wpisane w nasze DNA, nasze prababki to śpiewały, to jest źródło, któremu nie sposób się oprzeć. Pochodzę ze wsi, z rodziny o korzeniach chłopskich. Mój pradziadek, Jan Zagajewski, ogrywał we wsi wesela na akordeonie. Co prawda to wszystko działo się na Mazowszu, w okolicach Sochaczewa, nie we wschodniej Wielkopolsce, ale pracując nad piosenkami Tulei, czuję, jakbym odkopywała stare zabawki, ocierała z kurzu stare albumy z rodzinnymi fotografiami. To wszystko jest nowe, dziewicze i świeże – odkrywam muzykę ludową i dopiero raczkuję – ale też wydaje się dziwnie znajome i oswojone.
A.M: Jakie znaczenie ma dla Ciebie wielokulturowość w Twojej twórczości?
G.Z.: Przez długi czas czułam się, jakbym nosiła w sobie dwie kultury – polską i francuską – ponieważ mieszkałam we Francji 6 lat, język francuski jest dla mnie drugim językiem, po powrocie do Polski pozbywałam się akcentu i uczyłam od nowa polskich struktur językowych, interpunkcji itd. Język i literatura francuska otworzyły mnie na specyficzny sposób obrazowania w tekstach. Poza tym ta dwukulturowość stała się również tematem w moich wierszach, a bardziej jeszcze w opowiadaniach, nad którymi pracuję. Warsztaty improwizacji prowadzone przez Raya w Teatrze Powszechnym również były wielokulturowe. Organizowała je Fundacja Strefa Wolnosłowa, która mierzyła się w swoich spektaklach z tematami migracji, uchodźstwa, wykluczenia. Nawiązałam tam wówczas relacje, które do dziś są dla mnie bardzo istotnie, m.in. z Rayem, z którym współtworzyłam też zespół Casting Lots, z Mamadou Goo Ba czy Veraniką Los. Bardzo lubię, kiedy różne kultury przenikają się w sztuce, ale też, kiedy sztuka stwarza przestrzeń dla dialogu ponad wszelkimi granicami.
A.M: Na ile ważne jest dla Ciebie zachowanie autentyczności oryginalnego materiału ludowego, a jednocześnie wprowadzanie do niego własnych interpretacji?
G.Z.: Oryginalny materiał jest dla mnie bardzo istotny, bo jest prawdziwy, jest szczerą i intymną opowieścią, której niczyje interpretacje do szczęścia nie są potrzebne. Tak naprawdę te moje ingerencje są bezczelne i wynikają trochę z takiej pychy twórczyni, która chciałaby opowiedzieć siebie na nowo poprzez stare melodie, nawiązując niezdarnie dialog z tradycją. Nie jestem śpiewaczką ludową. Nie studiowałam, nie badałam muzyki źródeł. Ta muzyka jednak podbiła moje serce. Pomyślałam sobie, że skoro te melodie krążyły po świecie, po regionach, przybierały różne formy, warianty i kobiety opowiadały przez nie swoje historie, to ja też mogę spróbować opowiedzieć własną.
A.M: Kolejnym projektem, w którym się udzielasz, i który zwrócił moją uwagę jakiś czas temu, są Szpety. Wasza muzyka jest opisywana jako oniryczna i minimalistyczna, nawiązująca do praktyk okołoteatralnych i zjawisk psychoakustycznych. Jakie konkretne techniki wykorzystujecie, aby osiągnąć taki efekt?
G.Z.: Na początku spotykałyśmy się z Antoniną na wspólne śpiewanie, potem zaprosiłyśmy do współpracy Wojtka, który dodał od siebie mocne, a jednocześnie subtelne, bardzo charakterystyczne elektroakustyczne brzmienie. Spoił te dwa błądzące, wędrujące głosy, które pochodziły trochę z przeszłości, trochę z przyszłości. Najbardziej podobało mi się w tym zespole to, że tam się załamywała czasoprzestrzeń, nie wiadomo było, z jakiej pochodzimy epoki. Istotne było dla nas stworzenie właśnie takiego nastroju zawieszenia, aury nieuchwytności, ponadczasowości. Graliśmy tak, by wymykać się idiomom, by tworzyć abstrakcyjne narracje, zahaczając luźno o teatr czy operę.
A.M: Figa – kolejny projekt w którym uczestniczysz – jakie inspiracje czerpiecie z Feminist Improvising Group w kontekście Waszej twórczości?
G.Z.: Spotkałyśmy się z Pauliną i Sashą podczas Spontaneous Music Festival w Poznaniu. Byłyśmy wówczas, zdaje się, pierwszymi kobietami, które występowały w ramach tego wydarzenia. Później podczas prób, czy po koncertach rozmawiałyśmy o tym, że to są nadal bardzo częste sytuacje: być jedyną kobietą na festiwalu. Mnie się to wielokrotnie zdarzyło i zawsze mnie to zastanawia. Dlaczego tak się dzieje? Wciąż. FIG to zespół, który powstał w latach 70., angażował się politycznie, i to zaangażowanie zaznaczył już wyraźnie w samej nazwie. My chcemy skupić się wyłącznie na muzyce, nie zajmujemy się polityką, ale chcemy, by nasza twórczość i obecność na scenie przypominała o tym, że kobiety też istnieją w świecie muzyki improwizowanej, że tworzą, grają, że robią to świetnie. Po naszym występie w ramach Krakowskiej Jesieni Jazzowej jeden recenzent napisał, że komunikacja na scenie improwizatorkom przychodzi łatwiej oraz że łatwiej przychodzi im wyzbycie się ego. Ciekawe. Z jednej strony bardzo miło, że to zostało zauważone, z drugiej jednak fakt, że zespół składa się wyłącznie z kobiet też wyraźnie wpływa na odbiór. Naturalnie porównuje się grę kobiet do gry mężczyzn.
A.M: Jakie znaczenie ma dla Ciebie ruch podczas performansu i w jaki sposób wpływa on na Twoje wokalne eksploracje?
G.Z.: Jeśli chodzi o występy na żywo, lubię śpiewać pośród słuchaczy, spacerując między nimi, siadając przy nich, zmieniając perspektywę, nawiązując z niektórymi osobami bliższy kontakt, również wzrokowy. Pamiętam koncert, który zagraliśmy z Wojtkiem na rynku w Zamościu w ramach Fortalicji. Było tam mnóstwo ludzi, ale nie wiem, jak wielu spośród nich zdawało sobie sprawę, że będzie brało udział w koncercie muzyki improwizowanej. Zaczęłam ze sceny, z nagłośnieniem i jakimś potężnym efektem nałożonym na mikrofon, poza pogłosem był tam chyba nawet delay. Bawiłam się tym przez chwilę, zaskoczona, nie mogąc namierzyć wzrokiem akustyka. Potem poszłam w stronę publiczności. Niektórzy byli zaskoczeni, ale przyjęli tę sytuację jako naturalną, oswajali się z nią, czerpali przyjemność ze słuchania mojego głosu z bliska. Takie doświadczenia pamięta się długo. Podczas koncertów Szpetów często z Antoniną przemieszczałyśmy się po przestrzeni. Myślę, że z perspektywy słuchacza taki odbiór też może być ciekawym doznaniem, kiedy głosy krążą wokół, oddalają się, zbliżają. Można zatopić się w tej muzyce, poddać się jej, pozwolić jej się otulić. Ruch performerów pozwala na organiczne, analogowe zastosowanie efektu wielokanałowego rozprzestrzenienia dźwięku, który w nowoczesnych technologiach stosowany jest przy większości produkcji w celu uprzestrzennienia pierwotnie syntetycznego, płaskiego sygnału cyfrowego. Kiedy nagrywaliśmy płyty Szpetów, instalowaliśmy mikrofony w różnych miejscach przestrzeni (za pierwszym razem były to podziemia kościoła pokamedulskiego na warszawskich Bielanach, potem galeria Wieża Ciśnień w Koninie) i graliśmy w ruchu, wykorzystując w ten sposób naturalną akustykę, która przenika muzykę, nadaje jej nowy, głębszy wymiar. Przestrzeń staje się w ten sposób kolejnym członkiem zespołu. Wszystkie jej elementy oraz interakcje muzyków z tymi elementami stają się zaczynem do budowania materii dźwiękowej.
A.M: Kolejny Twój projekt to Goutte. “Goutte” to słowo pochodzące z języka francuskiego, które oznacza „kropla””. Odnosi się do jakiegoś konkretnego elementu w Waszej muzyce, np. pojedynczych dźwięków lub minimalistycznego podejścia do kompozycji? Jakie skojarzenia ma dla Ciebie „kropla” w kontekście Waszej twórczości?
G.Z.: Ta muzyka jest dla mnie osadzona w jakiejś wilgotnej, lepkiej przestrzeni. Słuchając, chodzi się pomiędzy pustymi pomieszczeniami, dotyka ścian, brodzi w wodzie po kostki. Chyba stąd kropla. Ale rzeczywiście, nazwa może też odnosić się do naszego minimalistycznego brzmienia.
A.M: Goutte to kolejna współpracą z Wojtkiem Kurkiem. Jakie nowe elementy wprowadziliście do tego projektu w porównaniu z wcześniejszymi współpracami, takimi jak Szpety czy Tuleje? Jak ta współpraca przy tworzeniu warstwy elektronicznej wpłynęła na Twój wokalny i artystyczny rozwój?
G.Z.: To zupełnie nowy twór, nie sposób go porównać do żadnego z poprzednich zespołów, w których współpracowaliśmy. Przede wszystkim czuję, że jest bardzo mój, osobisty, intymny. Kontur miał być pierwszym solowym albumem. Jednak wkład Wojtka w jego ostateczne brzmienie był tak istotny, że zdecydowaliśmy się na duet. Lubię pracować z Wojtkiem, uważam, że mamy między sobą jakieś niewysłowione porozumienie, najlepiej rozumiemy się w przestrzeni dźwięku, ale też prywatnie się przyjaźnimy. Nagrywaliśmy mój głos w podziemiach starego domu, w których panuje bardzo wyjątkowa akustyka. Siłą rzeczy wchodziłam z tą akustyką w interakcję. Kiedy usłyszałam efekt końcowy po tym, jak Wojtek ułożył te rozproszone nagrania w jedną całość, przepuszczając to wszystko przez maszynkę swojej niesamowitej intuicji i wyobraźni, byłam zarówno zaskoczona, jak i szczęśliwa i spełniona. To tak, jakby ziściło się nieuświadomione marzenie. Nie wiedziałam, jak ta płyta ma brzmieć, miałam jakiś mglisty zarys w głowie. Każda współpraca wpływa na mój rozwój, za każdym razem uczę się czegoś nowego. Tutaj po raz pierwszy zmaterializowały się dźwiękowo moje chaotyczne szkice, po raz pierwszy prócz słów napisałam również melodie i mam już bardziej klarowny pomysł na to, jak mogę podejść do autorskich utworów w przyszłości, być może bardziej precyzyjnie wyobrażam sobie kolejną taką płytę.
A.M: Jakie elementy w swoich tekstach i melodiach uważasz za kluczowe w przekazywaniu atmosfery i emocji tego projektu? Co było największym wyzwaniem podczas pracy nad Goutte?
G.Z.: Największym wyzwaniem było podjęcie decyzji, że to tu i teraz ma się wydarzyć, że to odpowiedni czas, by wreszcie skomponować coś swojego, by połączyć improwizację z kompozycją, tekst z melodią. Teksty wpisują się w całokształt mojego pisania: zarówno w moich wierszach, prozach, jak i piosenkach można odnaleźć te same elementy, które spełniają różne role, przedstawiane są w mniej lub bardziej podobnych kontekstach. To jest takie założenie, chciałabym opowiadać moją historię – jedną, spójną historię – fragmentarycznie poprzez te wszystkie rozproszone tu i tam teksty. Sądzę – i mam taką nadzieję! – że odbiorcy będą więc mogli rozpoznać ten specyficzny nastrój zarówno w mojej muzyce, jak i w mojej twórczości literackiej. Kluczowe są narzędzia: słowa, pola semantyczne, struktury, obrazy, surowość, minimalizm, transowość, organiczność, wielowarstwowość.
A.M: Na pewno masz wiele planów – uchylisz rąbka tajemnicy? Kolejne projekty? Kolejne płyty żyjących projektów?
G.Z.: Na pewno Tuleje będą dalej grać, nagrywać, już mam pomysły na kolejny materiał, już wszystko we mnie kipi. Im więcej koncertujemy, tym bardziej to wszystko się przegryza, żyje i pulsuje. Chciałabym, byśmy z Ksawerym wreszcie dokończyli prace nad naszym duetem. Na razie dostępny jest jeden utwór zwiastujący naszą nadchodzącą małymi kroczkami płytę. Jest to 28 – kompozycja inspirowana Preludium Deszczowym Chopina. Bardzo lubię ten utwór i wiem, że mamy z Ksawerym razem wiele do powiedzenia, ale ta współpraca w kontekście wspólnego życia i rodziny jest bardzo skomplikowana :). Przed chwilą ukazała się pierwsza płyta kwartetu wokalnego Voice Act, który współtworzę z Anną Gadt, Natalią Kordiak i Martą Grzywacz. To wspólna muzyczna przestrzeń, w której ścierają się i łączą cztery żywioły, bardzo dynamiczny i piękny projekt, który, mam nadzieję, będzie się rozwijał. Czekam z niecierpliwością na nasze nadchodzące koncerty. Bardzo chciałabym, byśmy z dziewczynami z Figi nagrały wreszcie płytę. Uwielbiam ten zespół i chciałabym, byśmy miały więcej okazji do wspólnego grania. Ważnym dla mnie projektem jest mój autorski program warsztatów wokół głosu Głosowanie. Mogę dzięki niemu dzielić się moją pasją i doświadczeniem, szerzyć i rozpowszechniać muzykę improwizowaną, tworzyć autorskie graficzno-słowne partytury. Chciałabym móc znaleźć przestrzeń, w której mogłabym prowadzić regularne spotkania warsztatowe. Jeśli chodzi o moje literackie poczynania, przyznam się, że nie napisałam ani jednego nowego wiersza, odkąd światło dzienne ujrzały moje debiutanckie Wyrobiska, natomiast intensywnie pracuję nad zbiorem opowiadań i chciałabym znaleźć na przyszły rok wydawcę. Pisanie piosenek trochę wyparło pisanie wierszy, ale mam nadzieję, że te dwie aktywności nauczą się ze sobą żyć :). Tropów jest mnóstwo!
A.M: Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę powodzenia w realizacji wszystkich Twoich planów.
G.Z.: Dziękuję bardzo!