Brasil & The Gallowbrothers Band – UFO i unikanie mielizn

Po kilku latach uśpienia Brasil & The Gallowbrothers Band wrócił do działalności płytą „Nasielsk Incident”. Jest to taki album, gdzie przy każdym odsłuchaniu znajduję coś nowego, ukrytą melodię, przekaz. Nasycony sennymi i onirycznymi dźwiękami opowiada też bardzo ciekawą historię. Na pytania odpowiadali Tomek Mirt oraz Rafał.

Michał Majcher

Na początku muszę powiedzieć, że bardzo się ucieszyłem, kiedy dowiedziałem się od Tomka o reaktywacji Brasil & The Gallowbrothers Band. Co skłoniło Was, żeby znów grać razem? Ile lat trwała ta przerwa?

Tomek: Kilka lat, ale mniej niż się wydaje oceniając po datach wydania kolejnych płyt. Właściwie to była tylko bardzo długa przerwa miedzy próbami. Pochłonęły nas inne zajęcia. W pewnym momencie trudno nam było nagrać nowy satysfakcjonujący materiał. Wszystko nieco się rozprężyło. Nie był to pierwszy raz kiedy znaleźliśmy się w takiej sytuacji. Pamiętam, że po wydaniu „Birthday…” One Inch of Shadow, robiliśmy kolejne nagrania i czuliśmy ciągle, że to nie to. W końcu porzuciliśmy starą etykietkę i zaczęliśmy z czystą kartą jako Brasil. Wtedy jednak mieliśmy znacznie więcej wolnego czasu. Tym razem po prostu, złapaliśmy oddech, odczekaliśmy chwilę i mogliśmy wrócić bez spinania się do pracy. Patrząc na to dziś po wydaniu „Nasielska” czuję, że wszystko miało sens i podziałało ożywczo.

Rafał: Nie można mówić o reaktywacji, bo tak naprawdę nigdy formalnie nie zawiesiliśmy działalności. Tak jak Tomek mówił, to były po prostu długie przerwy między kolejnymi próbami. Gdy już do nich dochodziło, to zawsze pozostawało po nich nawet do kilku godzin nagrań. To właśnie z nich ułożyliśmy później „Nasielsk Incident”. Niektóre utwory zostały bardzo pocięte, a niektóre trafiły na płytę niemal w niezmienionej formie.

Kiedy zaczęliście grać znów próby, spotykać się i rozmawiać o planach powrotu? Czy od razu podczas tych prób stwierdziliście, że warto jednak wspólnie tworzyć?

T: Niczego nie planowaliśmy na zasadzie czy warto, czy nie. Od razu zaczęliśmy improwizować, tak jakby nie było przerwy. Trochę oczywiście się zmieniło. Ostatnią studyjną płytę nagrywaliśmy na taśmę co wiązało się z licznymi ograniczeniami, byliśmy też wtedy bardziej niecierpliwi, umieliśmy mniej. Tym razem pracowaliśmy wolniej. Co istotne, robiliśmy to we dwóch, dawało nam to pewną elastyczność, której było by znacznie mniej w większym składzie. Świadomie unikaliśmy pewnych mielizn, wiedząc, że coś po prostu nam średnio wychodzi. Mimo nowości wydaje mi się, że z wieloma rzeczami wróciliśmy do korzeni, sposobu w jak graliśmy w czasach wczesnego One Inch of Shadow. Ogólnie raczej mało prowadzimy teoretycznych dysput, ha ha, Brasil to głównie praktyka. Jeśli coś nie jest jasne improwizujemy i parzymy gdzie to podąża.

Pierwszego stycznia 2020 roku Kosmodrone wydał Wasz album, „The Nasielsk Incident”. Moim zdaniem album ten bardzo różni się od wcześniejszych dokonań Brasil & The Gallowbrothers Band. Wciąż dominuje tutaj oniryczna psychodelia, jednak wszystko jest jakby bardziej senne, niedopowiedziane. Pojawia się więcej minimalistycznego ambientu, przestrzeni. Czy taki był Wasz zamysł, żeby jednak obrać trochę inny kierunek?

R: Efekt końcowy faktycznie jest mocno ambientowy, senny i niedopowiedziany, choć jak sobie przypomnę próby i nagrania, to chyba nigdy wcześniej nie używaliśmy tak dużej ilości przesterów na gitarach. No cóż, chyba po prostu nie potrafimy grać agresywnie. A tak na serio, dla mnie zawartość tej płyty to jest tak naprawdę to co chcieliśmy grać na początku naszej działalności, ale z braku umiejętności, sprzętu i muzycznego doświadczenia nigdy nam to nie wychodziło.

T: Zwykle miotamy się między różnymi inspiracjami. Dla mnie to też jest jednak wzorcowa płyta Brasil. Długo nad nią pracowaliśmy, zwykle jestem dość sceptycznie nastawiony do tego co robię, ale gdy kończyliśmy pracę nad nią czułem dużo entuzjazmu, miałem wrażenie, że w końcu udało nam się to zrobić tak jak trzeba, wszystko złożyło się w spójną całość, nie miałem poczucia, że zabrakło nam umiejętności, coś musieliśmy odpuścić. Do tej pory słuchając zakończenia płyty, czuję, że jest tam to, co najlepsze z naszych działań – na skutek improwizacji powstaje muzyka, która nas samych może zaskoczyć. Łatwiej nam pewnie dziś osiągnąć bardziej klarowny efekt prostszymi środkami, może stąd wrażenie minimalizmu, dla mnie na „Nasielsku” jest dużo treści.

Czy można powiedzieć, że „The Nasielsk Incident” to koncept album? Traktuję tę płytę, jako pewną opowieść. Zresztą na płycie pojawia się głos Andrzeja Domały. Gdzie w ogóle natrafiliście na jego historię z UFO?

R: Tak, to zdecydowanie koncept album. Z tym, że ten koncept pojawił się dopiero na etapie miksu. Improwizując i nagrywając kolejne kawałki muzyki absolutnie nie mieliśmy go jeszcze w głowach. Co do samego Andrzeja Domały, to widziałem się z nim raz w 2006 lub w 2007 roku. Pracowałem wówczas w lokalnej legionowskiej telewizji. Kolega z pracy powiedział mi wtedy, że w Legionowie mieszka człowiek, który twierdzi, że został porwany przez UFO. Uznaliśmy, że to super temat dla mediów. Postanowiliśmy go więc odszukać i z nim porozmawiać. Niestety poza znajomością jego nazwiska, wiedzieliśmy tylko na jakim osiedlu mieszka. Dobra wiadomość była taka, że osiedle nie było specjalnie duże, a zła, że składało się ono z kilku starych carskich budynków koszarowych przekształconych na lokale socjalne, do których bardzo często trafiały osoby z przeróżnymi problemami, także tymi z prawem. Teraz ta część Legionowa znacznie się zmieniła, ale wówczas to było takie trochę getto, odizolowane od reszty miasta trzema liniami kolejowymi, które tworzyły z niej swoistą zamkniętą enklawę o bardzo złej reputacji. Tak więc w pewien jesienny wieczór wybraliśmy się tam razem i trochę po omacku zaczęliśmy szukać pana Andrzeja. Pytaliśmy o niego napotkanych mieszkańców. Niektórzy byli życzliwi, a inni patrzyli na nas bardzo podejrzliwie. W końcu ktoś wskazał nam właściwy adres. Gdy zapukaliśmy do jego drzwi i się przedstawiliśmy, on tylko zapytał „I pewnie chcecie porozmawiać o tym jak zostałem porwany przez UFO? Zapraszam”. W ogóle nie było w nim śladu wątpliwości, czy rozmawiać z przedstawicielami mediów, ani nieufności. Mogliśmy go przecież wyśmiać, zdyskredytować, czy też uznać za wariata. Siedzieliśmy u niego w salonie, a ja całą naszą rozmowę nagrywałem na kasetowy dyktafon. W tym samym pomieszczeniu były też jego dzieci, które oglądały akurat „Smerfy”, albo jakąś inną bajkę. Czasem więc na płycie, jako tło dla słów Domały, słychać strzępy głosów z przygód niebieskich ludków, co całą tę sytuację i opowieść tworzy jeszcze bardziej odrealnioną. Płytę na podstawie tych nagrań chcieliśmy nagrać już dużo wcześniej, jednak nic z tego nie wyszło. Dopiero teraz udało nam się stworzyć z tego naprawdę udaną całość.

T: Długo tych nagrań słuchaliśmy, nie chcieliśmy by całość spłycić i sprowadzić do poziomu żartu, w tej opowieści jest dużo smutku, pewnej alienacji i eskapizmu. „Nasielsk” bardziej niż o UFO jest o człowieku, to dość uniwersalna historia, jeśli się w nią zagłębisz.

Jak przebiegał proces tworzenia „The Nasielsk Incident”? Ile na tej płycie jest improwizacji, a ile było gotowych pomysłów na utwory?

T: To jest właściwie 100% improwizacji i potem dużo studyjnej pracy. Wszystko wycięliśmy z wielu godzin nagrań. Po wstępnym ułożeniu tych fragmentów, dogrywaliśmy bogatsze aranżacje, nieraz czegoś się pozbywaliśmy. Sporo czasu poświęciliśmy na złożenie spójnej opowieści właśnie z nagrań Andrzeja Domały. Od chwili kiedy zaczęliśmy pracować do momentu kiedy stwierdziliśmy, że czas nadać nagraniom formę albumu minęło dużo czasu. Praca była dość komfortowa, bo mieliśmy tyle wyimprowizowanych nagrań, że łatwo było bez żalu pozbyć się fragmentów, które same miały potencjał, ale nie pasowały do całości.

R: Chyba po raz pierwszy od czasu kiedy przestaliśmy nagrywać na setkę, bardziej skupialiśmy się na redukowaniu warstwy instrumentalnej niż na dogrywaniu kolejnych śladów. Po raz pierwszy w całości zrezygnowaliśmy też z instrumentów akustycznych. One zawsze były ważnym elementem naszych płyt, ale ich partie nigdy nie były do końca dobrze zagrane i nagrane. Wydaje mi się, że rezygnacja z nich wyszła temu materiałowi na dobre. Finalnie może tego nie słychać, ale ta płyta jest bardzo minimalistyczna. Nie jest, tak jak nasze inne wydawnictwa, przeładowana kolejnymi brzmieniami. Pod tym względem jest ona bardzo spójna.

T: Większość nagrań w swoim trzonie była robiona na setkę, te nagrania zwykle trwały po kilkanaście – dwadzieścia minut, potem staraliśmy się wycinać to co najbardziej esencjonalne. Powoli, sprawdzaliśmy czy jest sens coś do tych śladów dodawać, dużo słuchaliśmy tego materiału. W pewnym momencie mieliśmy szkielet całości, poszczególne nagrania dokonane na przestrzeni długiego czasu, podążały w różnych kierunkach więc skupiliśmy się na nadaniu im spójnego wyrazu.

Czy pracujecie już nad nowym materiałem?

T: Pracujemy, idzie to z jednej strony szybciej niż „Nasielsk”, ale też trochę oporniej. Historia się powtarza. „Legionowo” było świetnym konceptem i potem trudno było nagrać „Hi Brasil” bez równie dobrego pomysłu spajającego całość. Brakuje nam trochę teraz historii na miarę opowieści Andrzeja Domały, ale z drugiej strony wychodzimy poza bezpieczne rewiry, więcej eksperymentujemy, co jest też dobre.

R: Przed nami na pewno jeszcze bardzo dużo pracy, ale tak naprawdę nigdzie nam się nie śpieszy. Nie działamy jak typowy zespól, który musi pracować w pewnym określonym cyklu po to, aby nie zniknąć ze świadomości słuchaczy. Nie wiem jak Tomkowi, ale mi przestało już na tym tak bardzo zależeć. Cały czas się bardzo cieszę, gdy docierają do mnie sygnały, że nasza muzyka się komuś podoba i jest dla niego ważna, ale chcę wydawać płyty, które przede wszystkim dla mnie będą czymś ważnym i wyjątkowym. Co do nowego materiału, to tak jak Tomek mówił, będzie to – a przynajmniej mamy taką nadzieję – coś bardziej eksperymentalnego niż to co do tej pory robiliśmy. Choć pewnie i tak znów nam wyjdzie oniryczna psychodelia.

Brasil & The Gallowbrothers Band znany był też, jako zespół koncertowy. Czy macie w planach wystąpienia na żywo?

T: Nie wykluczamy ich, choć pandemia, znacznie ograniczyła możliwości. Dwuosobowy skład jest też pewnym ograniczeniem i przed nami jest jeszcze ponowne zdefiniowanie całości jako projektu live.

Czy myślicie tak samo jak wcześniej o Brasil & The Gallowbrothers Band? Czy jednak coś się zmieniło i traktujecie swój projekt, jako całkiem inny twór?

T: Oczywiście wiele się zmieniło, ale to zawsze ewoluowało. Osobiście nie czuję zmiany, która kazałaby mi nazywać obecne Brasil innym tworem. Determinują to próby, które mimo, że rzadsze wyglądają tak samo jak kiedyś. raz mamy zjazd bo nic nie wychodzi, innym razem ten sam szczeniacki entuzjazm co kiedyś. Dziś mniej mnie to frustruje niż kiedyś.

R: Myślę, że obecnie znów jesteśmy w tym samym miejscu, w którym byliśmy, gdy wspólne granie sprawiało nam największą frajdę. To, że wydaliśmy „Nasielsk” i obecnie pracujemy nad nową płytę to efekt tego, że porzuciliśmy metodę pracy, która wcześniej sprowadziła nas na manowce. Znów ważniejsza stała się nieokiełznana improwizacja niż próby komponowania, aranżowania i mozolnego nagrywania ślad po śladzie.

Chciałem zapytać się Was jeszcze o solowe projekty. Tomku, Ty cały czas tworzysz i wydajesz płyty, Magda wydała do tej pory dwie. Była też wasza wspólna „Bacchus Where Are You?” i płyta „Sultans of S#&*$” zawierające nagrania koncertowe z Krakowa. Czy nad czymś teraz pracujecie? Rafale, czy masz też w planach solowe nagrania?

T: Nie mam nigdy założonego celu, po prostu nagrania nawarstwiają się w zupełnie niekontrolowany sposób, nieraz coś pojawia się zupełnie chaotycznie i szybko się materializuje. Zwłaszcza field recordingowe rzeczy. Pracuje z przyjaciółmi, cały czas nie wyleczyłem się z różnych głupich pomysłów. Pewnie do końca pozostanę aktywny, czuję dość silny imperatyw wewnętrzny. Właściwie mam zwykle za dużo pomysłów i muszę się raczej hamować, choć tu też rzeczywistość pomaga. Magda lubi przerwy i pracować znacznie wolniej, ale coraz częściej wspomina o czymś nowym.

R: Nie planuję na razie solowych nagrań. Zawsze prawie w pełni satysfakcjonowała mnie gra najpierw w One Inch Of Shadow, a później w Brasil & The Gallowborthers Band i poza jedną solową płytą, nigdy nie czułem potrzeby realizowania się poza zespołem.

Tomku, Twój, ostatni album „Burial Rituals of Ilé-Ifẹ̀” wydałeś w maju tego roku. Czy można powiedzieć, że inspiracji i pomysłu szukałeś niestety w tym, co dzieje się obecnie w naszym kraju?

T: To co robię zwykle wydaje się oderwanym od rzeczywistości fantazmatem, kawałkiem nierealnej przestrzeni w, której jest bezpiecznie, ale w rzeczywistości kolejne płyty napędza to co nas otacza. Nagrywaniu Burial Rituals towarzyszyła skrajna homofobia rządzących tym krajem degeneratów, BLM, ale też mniej medialne wydarzenia choćby w Azji – prześladowanie Ujgurów czy mniejszości islamskiej w Mjanmie. Nie jest tak, że to agreguję w planowy sposób, spisuję sobie w kajeciku. Po prostu, kiedy wieczorem siadałem w studiu te wydarzenia pozostawały w mojej głowie, kolejne z nich dopisywały się do listy, tak jak kolejne tracki, które lądowały na dysku komputera. Po miesiącach pracy uświadamiałem sobie, że wszystkie z nich były ze mną w studiu przez cały czas. Osobistym doświadczeniem była choroba i śmierć mojego ojca. To sprawiło, że dla mnie Burial Rituals jest złożonym doświadczeniem i przez ten pryzmat patrzę na tą płytę. Czy inni muszą spoglądać tak samo? Nie, ale nie chciałbym mieć wśród fanów ludzi, którzy nie zgadzają się z moim światopoglądem. Nie zgadzam się z podejściem, może i faszysta, ale muzyka dobra, po co mieszać ideologie do muzyki etc…

Bardzo dziękuję za wywiad. Mam nadzieję, że wkrótce usłyszę kolejne dzieło Brasil & The Gallowbrothers Band.

My również dziękujemy!

►BANDCAMP