Do świata Adama zostałem zaproszony bardzo niedawno i od razu zacząłem przemierzać wszystkie (no dobra, wybrane) ścieżki, które zdążył wydeptać przez kilkanaście lat swojej działalności.
Niesamowita rozpiętość zakresu działań twórczych jest jak ocean, który poraża swym rozmiarem, ale jednocześnie wciąga do nowej przygody. Muzyka z różnych krańców, poezja, teksty.
Zacząłem od freak-folkowej „Stoned Gypsy Wanderer”, notabene wydanej w wersji winylowej dla australijskiego Ramble Records. Następnie podążałem już po nitce do kłębka, poprzez takie odmienne rzeczy jak „Demoludy”, „Eimi”, przyglądając się wspólnym poczynaniom z KakofoNIKT i tak dalej i jeszcze dalej, a do brzegu wciąż daleko. Noise, elektronika, industrial – to tylko kolejne, liczne łatki w jego świecie.
Z lekkim zdumieniem stwierdzam, że na temat twórczości Adama nie ma zbyt wiele w nadwiślańskim, polskim dialekcie i internecie. Cóż, pora to nadrobić i pociągnąć tego płodnego Twórcę za język. Oto czego się dowiedziałem i tym samym, mam nadzieję, zaintryguję również Was.
Artur Mieczkowski: Cześć Adam. Kiedy zaczęła się Twoja przygoda z tworzeniem muzyki?
Adam Majdecki-Janicki: Cześć Artur! W zasadzie odkąd pamiętam w moim domu była muzyka. Rodzice słuchali dużo jazzu, klasyki, włączali mi bajki dla dzieci z winyla. Wtedy jednak nic nie tworzyłem, a uczyłem się grać na gitarze, miałem może 7–9 lat. Pierwsze nagrania kasetowe, na których słychać mój hałas to jakoś 1998/2001, ale te kasety akurat zaginęły. Najwcześniejsze nagrania, jakie mam, to te z Mateuszem Nowickim, z roku 2002. Wtedy można powiedzieć zaczęła się moja przygoda ze świadomym tworzeniem muzyki – pisaniem tekstów, riffów gitarowych, melodii wokalu, solówek. Miałem 17 lat. Graliśmy też covery Hawkwind, Black Sabbath, UFO, Amon Duul II, Pink Floyd. Chcieliśmy być takim górczyńskim tworem psychodeliczno-heavy-metalowym.
AM: Od razu na wstępie, ile masz już wydawnictw na koncie? Próbuje się doliczyć przykładowo na bandcampie, ale podejrzewam, że to nie wszystko :).
AMJ: Żyjemy w sumie w takiej dobie cyfrowej, że jest naprawdę spory przesyt dźwięków – jakoś się w to wtopiłem wydając chyba około 100 albumów w ciągu 10 lat. Była współpraca z różnymi projektami, za najciekawszą uważam tą z brazylijską wokalistką Ingrid Soares, a także z Elizą Dychą, i poznańskim składem KakofoNIKT. Jeśli jednak mówimy o wydawnictwach fizycznych, to jest to zdecydowanie bardziej rozsądna liczba oscylująca w granicach 10 albumów. Za najważniejsze uważam te, które ukazały się na winylu, czyli debiut jako A.J. Kaufmann – płyta „Second Hand Man” z roku 2011, a także druga płyta projektu A.J. Kaufmann – „Stoned Gypsy Wanderer” – wydana w Australii latem ubiegłego roku.
AM: Uff już myślałem, że problem ze zliczeniem tego, to kwestia mojej nienajlepszej matematyki :). 100 albumów to olbrzymi dorobek. Podobnie z dostępnością informacji o Twojej twórczości na rynku polskim, konkretnie w naszym rodzimym języku.
AMJ: No właśnie z tą dostępnością jest problem, ale to pewnie wynika z faktu, że jakoś nigdy specjalnie nie promowałem swojej twórczości, a jedyna płyta pod moim nazwiskiem wydana w Polsce to „Bavarian Gypsy” dla łobeskiego Father and Son Records and Tapes. Reszta płyt ukazywała się w tak różnych miejscach jak Peru, Francja, czy Australia, więc informacje na ten temat i recenzje, czy wywiady ukazywały się głównie na tamtejszych stronach internetowych, czy blogach. Nie uważam, że 100 albumów to jakoś specjalnie dużo – wystarczy zobaczyć co „wywija” Merzbow, czy artysta dyktafonów Hal McGee. To dopiero potok wydawnictw!
AM: Tak, Merzbow niewątpliwie jest przykładem tego, że można dużo, intensywnie i ciężko – jeżeli w ogóle jest to możliwe – za nim nadążyć. Właśnie, występujesz, publikujesz pod szyldami, pseudonimami, nazwiskiem? A.J. Kaufmann, Adam Majdecki-Janicki… Jak Cię szukać?
AMJ: Od 2019 roku zacząłem występować i publikować pod nazwiskiem, czyli Adam Majdecki-Janicki – można też wyszukać A.J. Kaufmann, to pseudonim pochodzący od nazwiska Boba Kaufmana, poety beatnikowskiego, który zaadaptowałem w 2008 roku na potrzeby debiutanckiego tomiku poezji „Siva in Rags”, i tak już zostało, przylgnął ten pseudonim do mnie. A jeśli komuś jeszcze tego wszystkiego mało, może sprawdzić Die Rote Erde, gdzie czasem współpracuję z innymi artystami, lub sam drążę drone i ambient. Działałem też od 2012 roku w zespole Saure Adler, ale to już zdecydowanie przeszłość – taką łabędzią pieśnią projektu jest płyta wydana na winylu w Australii, zatytułowana po prostu „Saure Adler”, zrecenzowana ostatnio w The Quietus, co mogę śmiało określić jako swój największy sukces promocyjny – szczególnie, że dziennikarz doszukał się nawet wpływów Cosmic Jokers i Amon Duul II, co bardzo mnie ucieszyło, że to słychać, i duch nie zaginął. Przez projekt przewinęło się około 7–8 osobistości z różnych zakątków świata, od Poznania, przez Monachium, po Chile. Najważniejsza dla mnie jest sztuka, więc najłatwiej znaleźć moją poezję, muzykę i hałas na bandcamp czy pod tym adresem. Są też w sieci recenzje i wywiady, więc można śmiało wpisać moje nazwisko, czy pseudonim w wyszukiwarkę.
AM: Najważniejsza płyta to „Stoned Gypsy Wanderer”, o której wcześniej wspominasz, to ta, wydana na winylu w Australii?
AMJ: Wydaje mi się, że jakoś tak się złożyło ;). Z tą płytą jest w ogóle dziwna historia, bo zacząłem ją nagrywać w 2012 roku jeszcze w studio Andrzeja Mikołajczaka, który nagrał mój debiut. Potem, w 2013 roku, nasze drogi artystyczne się rozeszły, mnie zaczęły interesować mniej piosenkowe formy, noise, abstrakt, i dalsze nagrania zajęły mi większą część 2013 i 2014 roku, w przerwach między pracą nad 2 pierwszymi płytkami Saure Adler, i albumem „The Trips and Dreams of Stephen Adler”, które wtedy wydawały mi się ważniejsze, niż „Gypsy”. Kiedy jednak ukończyłem pracę nad albumem, latem 2014, mój wydawca z USA, który do tej pory wydawał regularnie moją poezję, postanowił wydać płytę na CD-R w nakładzie 100 sztuk. Miałem też gotową okładkę, od mojego przyjaciela Justina Jackleya, amerykańskiego artysty malarza. Płyta zaczęła żyć własnym życiem, był wywiad i recenzja w Aural Innovations, dla mnie już gdzieś tak od 2002 roku kultowym magazynie, także marzenia zaczęły się spełniać. Jakaś magia zaczęła działać, aż do tego stopnia, że w 2015 roku płyta trafiła do torebki Renate Knaup, wokalistki Amon Duul II. I nagle cisza ;). Aż, w 2021 roku, przychodzi e-mail z Australii, „Cześć Adam, chciałbym wydać Twoją płytę na winylu”. Jest to płyta zamknięta, concept album o wewnętrznej kobiecie, wykorzystałem techniki cut-up, ale też pierwsze inspiracje, właśnie z 2002 roku. Jest to taki „Adam w kapsułce” i w sumie dziś myślę sobie, że po co właściwie nagrywam nowe rzeczy, skoro jest ten album ;). W 2014 zmarł też mój dziadek, do którego byłem bardzo przywiązany nawet jako osoba dorosła, więc był to trudny czas, ale jest płyta. Przynajmniej tyle w życiu udało mi się naprawdę doprowadzić do końca :)
AM: Mam nadzieję, głód tworzenia muzyki jest mimo wszystko nadal w Tobie :). Właśnie teksty. Jesteś twórcą poezji, no i tu możemy zapewne też poruszyć tematykę w jakiej się obracasz.
AMJ: Tak, cały czas pracuję w domowym studio, i praktycznie codziennie staram się albo nagrywać albo pisać. Obecnie piszę bardzo abstrakcyjne rzeczy, albo bardzo złe. Kiedyś w notkach promocyjnych moich tomików i recenzjach najczęściej pojawiał się chyba Gregory Corso. To zabawne, bo wcześniej go nigdy nie czytałem, a kiedy zacząłem to robić, poczułem się bardzo wtórny. Jeden z moich wydawców napisał kiedyś „Adam pisze o życiu, miłości, i wszystkich tych bzdurach pomiędzy nimi”. Myślę, że to dobra definicja :).
AM: Piszesz i publikujesz w j. angielskim. Kiedy przeglądam Twoje wydawnictwa czy to muzyczne czy literackie przewija się w większości przypadków obca, bo nie polska ziemia. Przypadek, celowe działanie?
AMJ: Możliwe, że przypadek – ale pamiętam taką sytuację, kiedy jako zupełny żółtodziób wybrałem się do Związku Literatów Polskich z dwoma rękopisami. Zostałem potraktowany bardzo niepoważnie. Oba teksty były w języku polskim. A że angielskiego zacząłem uczyć się jako 6-latek, pomieszkiwałem w Berlinie i Londynie w późniejszych latach życia, byłem też na stypendium Instytutu Goethego, to nawet jako ten żółtodziób pomyślałem sobie, że skoro nie chcą ze mną rozmawiać w tak poważnej instytucji, to może pora zmienić język. I w sumie w 2008 roku moje życie odmieniło się. Zacząłem pisać poezję po angielsku, praktycznie od razu debiutowałem w dość dobrym wydawnictwie, bo Kendra Steiner Editions z Teksasu, dostawałem świetne informacje zwrotne od redaktorów, np. dotyczące tego, że piszę dość dobrze, by być publikowanym w najlepszych magazynach w USA, UK, czy Indiach, więc był to świetny okres. Moje wiersze pojawiły się też na stronie Związku Literatów Bułgarskich w tłumaczeniu Rositzy Pironskiej. Ale polską ziemię kocham i szanuję, i w zasadzie można też posłuchać moich polskich tekstów w interpretacji wokalistki Michaliny Łuzińskiej, kiedy odnajdzie się w sieci nasz projekt The Yellow Blackness. Są to moje pierwsze próby literackie w języku polskim. Język polski wymaga więcej czasu, trudu i zaangażowania, przynajmniej w mojej opinii, żeby naprawdę być uczciwym w poezji. W Ameryce jest to już taka era post-post-Burroughsowska, a w Polsce Burroughsów nie mieliśmy. Ale za to, zupełnie bez ironii, w dawnych czasach mieliśmy naprawdę niezłych wieszczów narodowych :). Teksty piosenek natomiast zawsze pisałem po angielsku, mam mało polskich utworów – angielski jakoś naturalniej pasował mi do psychodelii i space rocka.
AM: USA, UK, Indie – robi wrażenie. Wspominasz też o bułgarskich tłumaczeniach – to dość mocny przeskok językowy.
AMJ: Z tymi bułgarskimi tłumaczeniami związana jest pewna zabawna sytuacja. Piszę w angielskim amerykańskim, a przynajmniej kiedyś pisałem, bo teraz rządzi u mnie totalny abstrakt i brudne berlińskie multikulti ;) – i tam, w American English słowo „bum” oznacza włóczęgę, menela. W brytyjskim angielskim natomiast tyłek. No i Rositza z „manifestu menela” zrobiła „manifest tyłka”. W sumie wyszło to mocno a’la David Bowie, więc zostawiliśmy ten „myk” w tekście. Niestety nie znam bułgarskiego, ale wizualnie wygląda zupełnie jak rosyjski, który niestety też jest mi obcy. Rositza pisała świetne wiersze, które miałem okazję czytać po angielsku. Dla niej niezłym wyzwaniem było tłumaczyć z angielskiego.
AM: No pięknie, nowa jakość tłumaczenia :). Pozwolę sobie zapytać, czy pisanie poezji pozwala Ci się utrzymać finansowo?
AMJ: W tej chwili nie, i nigdy nie pozwalało. W sumie raz tylko za tłumaczenia udało mi się dostać honorarium, i wspominam to dobrze. Ale to tyle. Nigdy nawet nie myślałem o tym, że da się wyżyć z poezji – raczej robiłem to jako samorozwój, dyscyplinę, frajdę, ucieczkę, konfrontację, takie różne sprzeczne idee. Plusem siedzenia w tej „branży” poetyckiej jest to, że zawsze ma się na półce egzemplarze autorskie i książkowe „fanty” od wydawców :).
AM: Super, satysfakcja jest ważnym pokarmem :). Inspiracje – mówisz o Hawkwind, Amon Duul II – co byś wrzucił jeszcze do tego worka?
AMJ: Ostatnio, gdzieś tak w roku 2015/16 doszedł Angus MacLise i Yuri Morozov. Obaj Ci artyści to jakiś totalny kosmos ;). Hawkwind i Black Sabbath było najwcześniej, a muzyków Amon Duul II mogłem poznać osobiście w Londynie, i okazali się tak samo cudownymi ludźmi, jak cudowna dla mnie od czasów nastoletnich była ich muzyka. Z Polskich wykonawców to Armia, Ewa Braun, Guernica Y Luno, Brygada Kryzys, Dezerter, Moskwa, takie punkowo noisowe inspiracje z liceum ;). Ale to liceum gdzieś tam zawsze siedzi, i jest nieskończonym źródłem inspiracji. Podobno po 30-tce przestajemy odkrywać nową muzykę, ale nie uważam żeby tak było. Chciałem wspomnieć o świetnym projekcie Ramases i płycie „Space Hymns” z 1971 roku. Mam oryginał i słucham jak opętany. Cudowne, hippisowskie, mistyczne granie.
AM: Od razu obalam owe „podobno po 30-tce przestajemy odkrywać nową muzykę” – z autopsji :). Wspominasz o technice cut-up. Na których materiałach muzycznych najbliżej Ci do tego?
AMJ: Teksty na „Gypsy” są częściowo napisane z wykorzystaniem cut-up. Jeśli natomiast chodzi o dźwięki, nigdy tak naprawdę z tym nie poszalałem, chociaż płyty z mojego bandcamp, jak „Demoludy”, czy „Der Ursprung” są cut-up w tym sensie, że na przestrzeni jednego utworu pojawiają się pocięte źródła dźwięku czasem z dystansu kilkunastu lat. Jest to więc taki cut-up przez czas, z czym bardzo mocno flirtował Burroughs. Burroughs był dla mnie zawsze sporym wzorem artystycznym, ale myślę, że taka prawdziwa płyta cut-up dopiero przede mną :)
AM: Właśnie, miałem pytać (mimo, iż jeszcze nie kończymy;)) o Twoje plany twórcze, nie tylko muzyczne. Zataczasz dość szerokie kręgi.
AMJ: Bardzo chciałbym nakręcić jakiś Warholowski film ;) albo użyczyć muzyki do takiego filmu. Jeszcze nigdy nie eksperymentowałem z formą video. Chciałbym też bardzo nagrać więcej wierszy. W urodziny Morrisona zeszłego roku nagrałem tomik „Siva in Rags”, który jest dostępny na bandcampie A.J. Kaufmann, i dobrze pracowało mi się z tym materiałem. Niby wystarczy usiąść i czytać, ale potrafi to być wyczerpujące. Może latem nagram więcej wierszy, kiedy trochę odpocznę od „Siva in Rags”. Jeśli chodzi o muzykę, 28 stycznia wychodzi płyta „Poems from Echo” dla francuskiego labelu Snow in Water Records, moja czwarta dla nich. Mój francuski debiut skomplementował sam Maurizio Bianchi, więc kurczę, poprzeczka jest troszkę wysoko, ale wierzę, że „Poems from Echo” spodoba się tym, do których przemówiło „Eimi”.
AM: Właśnie, „Eimi” – to mocno eksperymentalna, ambientowa rzecz. Co z tej półki z własnej twórczości mógłbyś jeszcze polecić?
AMJ: Myślę, że przede wszystkim wydane dla tego samego labelu „Kroki”, i zeszłoroczne „Is von Atlantis”. Te płyty łączy niby głównie wydawca, ale są eksperymentalne i ambientowe, nagrała je ta sama osoba, są podobne warstwy, tekstury. Myślę, że te 2 płyty powinny być OK dla kogoś, komu podoba się „Eimi”. :) Jeszcze może „Solaria”, choć ta płyta idzie mocniej w noise i industrial. W sumie może warto sprawdzić też wybrane rzeczy Die Rote Erde – są tam fragmenty nawet tych samych sesji, z których powstało „Eimi”, zwłaszcza na płytach „Clouds over Thule” i „Ucho”.
AM: A przeciwległy biegun? „Stoned Gypsy Wanderer” do tego zaliczysz?
AMJ: Myślę, że jest to właśnie ten przeciwległy biegun, fajnie to nazwałeś :). Są to bardziej piosenki, folklore, rock’n’roll, no bardziej formy „tradycyjne” z tekstem, melodią, refrenem ;). Lubię bardzo piosenki i dlatego sam je piszę. „Gypsy” jest gdzieś między psychodeliczną abstrakcją a klasycznym singer/songwriter, mój debiut to zupełne singer/songwriter, miewam takie przebłyski. W sumie z noise jako wykonawca zetknąłem się dopiero w 2016 roku, dzięki współpracy z KakofoNIKT – chociaż wcześniej realizowałem „noise” nieświadomie. Staram się jednak, żeby wszystko było świadome i w miarę rozsądne – czasami oba te bieguny stykają się ze sobą, jak choćby na „Brain Damage in Poznań City”, gdzie trudno odróżnić noise od piosenki ;).
AM: Właśnie, miałem zapytać o współpracę z KakofoNIKT. Przy okazji jakich wydawnictw pojawia się Twoje nazwisko?
AMJ: Przy okazji dziwacznego tworu zatytułowanego „BitNIKT ate Sauer Adler” wydanego przez Axis Cactus Records w 2018 roku. Było to podsumowanie noise’owego epizodu w moim życiu, w którym jakoś intensywniej mieszkając w Poznaniu szukałem współpracy z lokalnymi artystami tej bardziej eksperymentalnej proweniencji. Płyta jest dziwaczna, ale dość ciekawa i myślę warta uwagi. Zupełnie jednak przepadła, nawet w undergroundzie. Był nawet, a w sumie nadal jest na YouTube świetny klip do piosenki „Hippie”, którą napisałem jeszcze w liceum. Tim Williams dodał nowy tekst, a Patryk i chłopaki oryginalną aranżację. Patryk napisał też scenariusz do tego klipu. To bardzo utalentowany, sympatyczny człowiek i mój dobry przyjaciel.
AM: Koncertwo też się udzielałeś z nimi? Mają ciekawe podejście do tej materii, „wprowadzania słuchaczy w określony stan umysłu osiągane są za pomocą doboru i przetwarzania przestrzeni lub specyficznego czasu (np. koncerty o 5 rano, czy trwające 8 godzin)”.
AMJ: Miałem okazję zagrać z nimi 3 koncerty, ale żaden nie był o 5 rano, ani nie trwał 8 godzin – to były jakieś ich własne akcje i percepcja rzeczywistości. Ja, Tim, i Damian Brączkowski po dołączeniu do składu wnieśliśmy tam poezję i krautrock. Pierwszy koncert grałem z Kakofoniktami jeszcze bez Damiana, za to z Mieszkiem Łowżyłem z okazji 10. lecia KakofoNIKT w 2016 roku. Potem już koncerty promujące płytę – jeden w Poznaniu w Pawilonie, drugi we Wrocławiu w ramach Millennium Docs Against Gravity film festival, czy jakoś tak, w świetnej knajpie Czuła Jest Noc. Dostaliśmy od dziewczyn przepyszne pierogi! :).
AM: Podaj proszę, Twoim zdaniem linki do najbardziej przekrojowych Twoich albumów, takich które poleciłbyś słuchaczowi na początek.
AMJ: Można zacząć zupełnie od początku, czyli od płyty „Second Hand Man” z 2011 roku – jednak to tylko dla miłośników eighties i Phila Collinsa ;). A poważnie mówiąc, tutaj przygotowałem listę albumów, z którymi warto się zapoznać. Są one typowe dla mojej twórczości, poruszają się głównie w estetyce lubianej przeze mnie Kosmische Musik, ambient, noise, industrial, art punk/folk, i są obecnie łatwo dostępne w sieci.
„Stoned Gypsy Wanderer” to niby freak-folk, jednak w gruncie rzeczy jest to też płyta eksperymentalna, była dla mnie sporym eksperymentem kiedy nagrywałem ją w latach 2012– 2014 i była chwalona za nowoczesne myślenie o dźwięku w estetyce lo-fi. Bardzo się cieszę, że doczekała się wydania winylowego.
Cztery pozycje poniżej są przekrojowe i prezentują 4 różne projekty z lat 2000-2020, „Saure Adler” dostępne jest także na winylu, 3 pozostałe płyty to na razie tylko digital:
Wydana na eleganckiej kasecie przez brytyjski label Anticipating Nowhere „Cacilia” jest fragmentem mojej Kosmische Musik trylogii „Astrea” i niesamowitą porażką komercyjną, ale dzięki temu wciąż pozostaje 6 kaset do nabycia:
Album powyżej odpowiada na pytanie, co naprawdę działo się w bloku na Górczynie pod tytułowym adresem – więc jest już bardziej takim „deep digging” dla naprawdę ciekawskich – również dostępnym na kasecie magnetofonowej :)
AM: To na koniec jeszcze raz o Twoich planach, zarówno muzycznych i literackich poproszę.
AMJ: Jeśli chodzi o plany muzyczne, to dużą nadzieję na przyszłość wiążę właśnie z Ramble Records z Australii. Właściciel wytwórni bardzo chce ze mną współpracować nad kolejnymi wydawnictwami, może nawet winylami, co byłoby wspaniałe. Mam też umowę z labelem The Swamp Records z USA, którzy niejako „przejęli” mój bandcamp A.J. Kaufmann, i tam publikuję regularnie płyty cyfrowe, co zamierzam robić co najmniej przez cały 2022 rok. Literacko jestem na razie troszkę zawieszony – koresponduję z jednym wydawnictwem, ale nie wiążę z tym zbyt dużych nadziei – mój ostatni tomik ukazał się w 2013 roku, więc to już prawie 10 lat, kiedy mój pseudonim pojawił się w druku. Myślę, że będzie bardzo ciężko powrócić. Wydawca, o którym mowa opublikował wcześniej moje wiersze w magazynie online, ale druk rządzi się troszkę innymi prawami. Myślę, że będzie więcej muzyki niż literatury w najbliższym czasie :). Mam dość ciekawy projekt lokalnie z Patrykiem Lichotą i Hugo Kowickim. Nazywa się to Tall Yodas, i gramy pokręconą muzykę związaną z inspiracją Patryka surf rockiem, Hugo dubem i hard-core’em i moją krautrockiem. Szykujemy debiutancką EPkę. Również lokalnie pracuję z Michaliną Łuzińską jako The Yellow Blackness i planujemy nagrać drugą płytę w kwietniu lub maju 2022 roku. A globalnie „buszuję” po soundcloudzie w poszukiwaniu ciekawych kolaboracji, ale nie mam na razie żadnych konkretnych planów, bardziej zastanawiam się, z kim będzie mi po drodze, kiedy czasem z samym sobą jest mi nie po drodze ;).
AM: Dziękuję bardzo za ciekawą rozmowę i obiecuję śledzić Twoje poczynania na bieżąco, by po latach nie nadganiać kolejnych 100 wydawnictw :).
AMJ: Ja również Ci dziękuję, Artur, i serdecznie pozdrawiam czytelników Magazynu Anxious!