Michael O’Shea

Michael O’Shea Anxious Magazine

Zagubione artefakty, zapomniane odkrycia z przeszłości – muzyczne wykopaliska. Znamy to wszyscy, od dłuższego już czasu powstają wytwórnie, które specjalizują się tylko i wyłączne w publikowaniu „zapomnianych” tytułów. Muzyki, która została przysypana piaskiem czasu z różnorakich przyczyn. Album “Michael O’Shea” jest doskonałym przykładem takiego zagubionego skarbu, który oryginalnie ujrzał światło dzienne w 1982 roku jako winylowy krążek za sprawą Dome Records. Zanim jednak przejdziemy do samej dźwiękowej zawartości tego tytułu, koniecznością jest przedstawienie samego muzyka. Wyjaśni nam to wiele i wyjawi powstanie jednego albumu sygnowanego przez Michaela O’Shea.

Pochodzący z Irlandii, a po opuszczeniu szkoły i krótkiej przygodzie z wojskiem zakończonej odsiadką więzienną za dezercję skłania się ku podróżowaniu, a raczej nomadycznemu stylowi życia. We wczesnych latach siedemdziesiątych odwiedza Bangladesz, jako wolontariusz, gdzie „zapoznaje” się: z chorobami typowymi dla tego rejonu czerwionką i żółtaczką, ale i również z sitarem. Pojawia się fascynacja samym instrumentem i jego brzmieniem. Czas rekonwalescencji zdecydowanie zostaje przeznaczony na praktykowanie gry na tymże instrumencie. W tym miejscu rozpoczyna się nomadyczne przemieszczanie się Michaela po krajach Środkowego Wschodu i Europy, gdzie zarabia i gra jako muzyk uliczny.

Kolejny przełom następuje kiedy z totalnego braku pieniędzy na dalsze podróże i przeżycie sprzedaje sitar. Wtedy to powstaje pomysł zbudowania własnego instrumentu, który zastąpi mu właśnie utracony, a z drugiej strony rozszerzy skalę dźwiękową oryginalnego. Powstaje Mo Cara (z irlandzkiego mój przyjaciel), instrument własnej produkcji, powstały ze środkowej części drzwi, znalezionych na wysypisku w Monachium. Było to nietypowe połączenie dulcimeru, zelochordu i sitaru – siedemnastostrunowe cudo, na których grał pałeczkami. Druga częścią instrumentu był “Black Hole Space Echo Box”, coś w rodzaju wzmacniacza, zaopatrzonego w efekty dźwiękowe.

Podróżując z miasta do miasta i grając na ulicach wzbudzał ogólne zainteresowanie jak i samym instrumentem, jak i graną muzyką. Wyśmienita mikstura irlandzkiej rytmiki z azjatyckimi i północno afrykańskimi trans folkowymi dźwiękami granymi na instrumencie własnego pomysły zwracały na siebie uwagę również ludzi z branży muzycznej. Szczególnie, po jego powrocie do Londynu, kiedy grał na ulicach Covent Garden, a szczególnie w podziemiach londyńskiego metra – idealnym miejscu z naturalną głębia i rewerbem dźwięku. W takich okolicznościach i tym w czasie, to była tylko kwestia czasu na konfrontacje z londyńskim środowiskiem muzyczno-kulturalnym. W skrócie dodam, że otwierał koncerty dla Ravi Shankara, uczestniczył w projekcie z Rickiem Wakemanem (Yes), ale najważniejsze było spotkanie z Bruce Gilbertem i Graham Lewisem. Obaj panowie właśnie doświadczali pierwszego rozpadu Wire i rozpoczynali jako genialny Dome (tak również nazwali wytwórnię, pod której szyldem planowali wydawać własne wydawnictwa, jaki i tytuły, które łączyły improwizacje z technologia studyjną). Zauroczeni podejściem DIY i samą muzyką, która nie dawała się łatwo sklasyfikować, zaproponowali sesje studyjną w wówczas już osławionym Blackwing Recording Studio. To właśnie tam materializowały się płyty Dome i powstał nasz zagubiony skarb, jedyna pozycja w katalogu Michaela O’Shea. Otwierający i zapełniający pierwszą stronę winylu „No Journeys End” to 15 minutowa wyprawa w imaginowany świat bez jednej kultury, a będący kulminacją doświadczeń zdobytych podczas podróży, poznaniem muzyki z różnorakich zakątków świata. Nie zatrzymując się na nich, „dosypywał” elementy postpunk, spirytualnego jazzu… Podobno piękno tego utworu przywoływało łzy wzruszenia/ekstazy u obecnych przy nagrywaniu tego utworu. Dodatkiem do całości była też rytmika otrzymywana czy uzyskiwana z dźwięku pałeczek uderzających o struny oraz psychodeliczny sos okrywający – efekt używania jego “Black Hole Space Echo Box” – pływające flangery i echo, typowy efekt używany w tych czasach. Druga strona płyty to cztery krótsze utwory, w których dźwięki Mo Cara, były manipulowane przez duet Dome- nic dodać, nic ując. Pomimo genialnego efektu końcowego i samego wydania płyty sam autor nie był specjalnie zainteresowany dalszą kontynuacją – preferował swoje „prywatne występy” na ulicy. Samo wydawnictwo szybciutko zniknęło z powierzchni Ziemi i osiągnęło kultowy status.

W 1991 roku Michael wysiadając z autobusu został potrącony przez samochód i w wyniku odniesionych obrażeń zmarł dwa dni później w szpitalu.

Po trzydziestu siedmiu latach w ramach wykopalisk irlandzka wytwórnia Allchival wznowiła “Michael O’Shea” zarówno na winylu i płycie cd dając nam możliwość zapoznania się z geniuszem i jednym z artefaktów muzyki – szacunek!

Marek ‘Lokis’ Nawrot

P.S. Dla szperaczy i poszukiwaczy – w 2001 roku, WMO kolejna wytwórnia prowadzona przez Lewisa i Gilberta wydała powyższy materiał na nosniku CD zawierający całą płytę jak i niepublikowane dodatki z sesji oraz utwory nagrane ze Stano.