Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi – Droga do domu

Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi – Droga do domu

Devoted Art Propaganda / LP/DL / 2024

Lubię zaczynać swoje recenzje od dygresji, więc i tym razem pozwolę sobie podtrzymać tę regułę. Kiedyś, a w sumie to i nawet teraz, określałem się mianem wielkiego fana norweskiego zespołu Ulver. Jak się łatwo domyślić, jako fan musiałem ubóstwiać muzykę tego zespołu, lecz tak naprawdę najbardziej rajcował mnie w tym projekcie fakt żonglerki stylistycznej, uprawianej przez muzyków tej grupy. Żonglerki, która stała się przecież etykietowym emblematem Garma i spółki. Upodobałem sobie, będąc nieopierzonym młodzianem, pewien schemat rozmowy, kiedy to z nowo poznaną osobą wymienialiśmy się nazwami ulubionych zespołów i płyt. No i często musiało paść to charakterystyczne pytanie o to, co gra ten Ulver. No i wtedy się zaczynała wyliczanka – „jedna płyta blackmetalowa, inna płyta ambientowa, inna darkfolkowa, a jeszcze inna to w ogóle synth pop”…

Rozpiętość gatunkowa dyskografii Ulver robiła wrażenia, jak się okazywało, nie tylko na mnie. Z kolei fakt, że kapel, które z estetycznych wyskoków uczyniły swój znak rozpoznawczy, jest prawie jak na lekarstwo, z jednej strony pozwalał bardziej doceniać takich Norwegów, a z drugiej strony wprawiał mnie w dużą irytację – Dlaczego nie ma więcej takich tworów? – Często zadawałem sobie takie właśnie pytanie.

Historia jednak postanowiła znów podsunąć mi „pod nos” zespół, który – trochę nieoczekiwanie – mógłbym określić mianem polskiego Ulvera. Chodzi tu mianowicie o katowicki projekt, będący przedłużeniem uśmierconego w 2013 roku Duszę Wypuścił…, czyli Wędrówcy~Tułacze~Zbiegi, składający się z black metalowych muzyków, a konkretnie Stawrogina i Sarsa. Desygnat „polski Ulver”, w odniesieniu do stylistycznego eklektyzmu i żonglowania gatunkami może wydawać się w pierwszej chwili dość egzotycznym i nieco naciąganym pomysłem. Mam tego jednak świadomość, bo wiem, że wyskoki Wędrowców nie są – przynajmniej w teorii – tak szalone i ekstrawaganckie, jak te u Norwegów. Nie chodzi tu jednak o to, aby uprawiać teraz daremną licytację i pisać rozprawkę o tym, który zespół podczas swojej kariery potrafił bardziej szokować. Warto jednak tu przypomnieć, że kontinuum rozpiętości gatunkowej Wędrowców rozpoczyna się na lo-fi’owym black metalu, a kończy na mocno hiciarskim synth popie. W istocie chodzi zwyczajnie o to, że grupa potrafiła zaskakiwać. I nadal potrafi. Ponadto każde jedno ich wydawnictwo stanowi swoistego rodzaju unikat.

Stanowi, stanowiło i będzie stanowić. Bo (niestety), Droga do domu, którą zespół wydał pod koniec roku 2024 nakładem wytwórni Devoted Art Propaganda, jest ostatnim ich materiałem, wieńczącym karierę i ścieżkę muzyczną Wędrowców. Ścieżkę pozbawioną słabych strzałów (na siłę, gdybym takowych szukał, mógłbym się jedynie przyczepić do nader eksperymentatorskiej Futuristy; choć i ten materiał zdołał mnie do siebie przekonać po czasie). No i przede wszystkim ścieżkę, w której faktycznie każdy materiał był przeze mnie (więc sądzę, że przez szerokie audytorium również) odbierany jako duże zaskoczenie. I tu chciałbym przejść już na dobre do Drogi do domu, zaznaczając wyraźnie, że Wędrowcy znów (przynajmniej mnie) zaskoczyli. Co prawda, na papierze nie ma tu – niby – żadnych wielkich niespodzianek, które mogłyby zszokować słuchacza. Znów zimnofalowy post-punk, znów elementy folkowe i znów śladowe ilości black metalu. Z chłodnymi klawiszami i minimal wave’owymi wstawkami. Co prawda tym razem bez synth popu… chociaż, bardziej powinienem był powiedzieć – prawie bez synth popu, ponieważ klawiszowa partia w środku ostatniego kawałka brzmi akurat tak, że nie powstydziłby się jej właśnie wspomniany w pierwszym akapicie Ulver z płyty The Assassination of Julius Caesar.

Receptura gatunkowa – oczywiście na papierze – wygląda na pierwszy rzut jak mocna referencja do Marynistyki Suchego Lądu (która osobiście jest moim ulubionym ich wydawnictwem). Z jednej strony jest to prawda; ale z drugiej samo brzmienie dużo bardziej przypomina już ich pierwszy album Światu jest wszystko jedno oraz EPkę Korpus czechosłowacki. Elektronika na Drodze do domu ogranicza się natomiast do (chłodnych) klawiszowych partii, które – jak na obecne dokonania Wędrowców – grają bardzo unikalnie. Najbliższej im miejscami chyba do Berliner Vulkan, lecz tu również mam wrażenie, że szkielet referencji jest zbyt słaby, a samo porównaniu trąci „naciągaństwem”.

Z tej obszernej struktury porównań do aktualnych dokonań grupy rysuje się jeden ważny wniosek, że Droga do domu to materiał konglomeratywny, złożony w dużej mierze z elementów, które już słyszeliśmy w dyskografii Wędrowców. Nie powiedziałbym jednak absolutnie, że zespół – pierwszy raz w sumie – jakoś się powtarza i nie wprowadza nowych elementów. Podobnie, jak w przypadku innych materiałów, znów był efekt dużej świeżości, choć tym razem łatwiej było o wyłapanie poszczególnych referencji (przynajmniej mi). Będąc jednak dalej w temacie świeżości i rozdrapywania płyty na części pierwsze, poprzez redukowanie jej do formatu struktury muzycznych elementów, nie sposób nie wspomnieć o najbardziej różnicującym aspekcie. Nieprzypadkowo piszę o tym dopiero tutaj, bo przekonanie się do tego zabiegu, też mi nieco zajęło. Chodzi bowiem o zaproszenie na płytę Konstantego Mierzejewskiego, który udzielił się na tym materiale wokalnie, wspierając (a może powinienem rzec – zastępując niemal) Stawrogina, który przyzwyczaił nas do tego, że to jego głos zdobił do tej pory niemal wszystkie albumy Wędrowców. Do pomysłu wykorzystania nowego wokalisty, śpiewającego z nieco „andrzejczakową” manierą, podchodziłem niczym pies do jeża. Już w singlowym Agape I miałem mieszane odczucia, nie mogąc przez to przebrnąć. Ale na szczęście, po którymś dopiero razie, jednak „zaklikało”. Tak że polecam nie zrażać się na początku i nie odtrącać materiału z powodu eksperymentu wokalnego, bo nawet jeśli uznacie, że zabieg ów nie jest najlepszy, to uwierzcie mi na słowo – jest dużo lepszy, niż na początku może się Wam wydawać.

Rekapitulując, jestem skłonny postawić tezę, że Wędrowcy pozostaną więc wciąż projektem bez słabych strzałów. Droga do domu jest bowiem kolejnym, bardzo jakościowym wydawnictwem, pełniącym zresztą funkcję kompozycyjnej klamry dla zakończenia – właśnie – drogi omawianego zespołu. No, i zataczając więc koło, mogę na koniec powrócić jeszcze na chwilę do wątku rzeczonego końca (kariery projektu). Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi zapowiedzieli bowiem, że projekt zostanie rozwiązany wraz z wydaniem niniejszej epki. Symboliczna „droga” w kontekście kariery, dobrze zdaje się korespondować z „drogą” tytułową, jak również z warstwą liryczną projektu (a przynajmniej do takich wniosków doprowadził mnie mój aparat interpretacyjny). Tyle, że wrażenie to tryska wraz z ostatnimi sekundami płyty, podczas których narrator wypowiada słowa, że „podróż bohatera nie jest naszą podróżą, od zawsze jesteśmy w domu, nigdy nie opuściliśmy go nawet na moment”. Co to może oznaczać? A kij w sumie wie! Znając ciągoty muzyków do tworzenie muzycznego teatru absurdów, może być to jednocześnie nic nieznacząca wstawka albo umyślna i cyniczna gra z słuchaczami celem wciągnięcia ich w interpretacyjną pułapkę? A może to jednak bardzo ukryty i sugestywny przekaz z sekretnym komunikatem, który sugeruje, że zespół wcale „nie wrócił do domu” i może żadnego końca przed nami nie odsłania? Zostawiam Was z tymi pytaniami i wątpliwościami…

Janusz Jurga