Temple of Tiermes – Horagelles

Speaks Volumes Records / DL / LP / 2022

Temple of Tiermes – Horagelles Anxious Magazine

Jesień w Finlandii jest przepiękna… gdy zabieraliśmy się za ten materiał jedliśmy te same grzyby, które jedli fińscy szamani tysiąc lat temu… Tyle lat minęło (chyba już ze trzydzieści, choć czym jest trzydzieści lat w porównaniu z tysiącem, a już tym bardziej wiecznością?), a ja wciąż pamiętam stary wywiad, w którym muzycy nieodżałowanej pamięci Unholy tłumaczyli nieoświeconym laikom, skąd wzięła się ich niesamowita i nietuzinkowa muzyka oraz szerzej wykładali swoją filozofię życiową. Od tego czasu stało się tyle na świecie, że… strach próbować to podsumowywać, bo zabrakłoby ekranu, a i klawiatura mogłaby wyzionąć ducha. Nie ma już (ku – przynajmniej mojej – ogromnej rozpaczy) Unholy. Nieodżałowanej pamięci ikony fińskiego schizofrenicznego doom metalu. Ale przecież nie metalem Anxious się zajmuje i nie o metalu tutaj pisujemy… Gdzież więc ten wspólny mianownik?

Nie ma wprawdzie Unholy, ale Jarkko Toivonen, ten „bardziej sprawczy” z braci Tovinenów, dalej utrzymuje przy życiu Temple of Tiermes. Jeśli ktoś śledził poczynania Finów to pewnie, całkiem słusznie, przypomina mu się teraz utwór “Passe Tiermes” z ikonicznego “From the Shadows” – chyba najbardziej odjechany w kosmos kawałek z tej płyty (choć takie stopniowanie i tak zakrawa na profanację, przecież całe “From the Shadows” było kosmiczne…), którego tytuł, jak widać, wcale nie był taki przypadkowy. Jeszcze istniało Unholy, jeszcze nie wydało nawet “Gracefallen” a Jarkko powołał do życia swoje najukochańsze (chyba) dziecko – Temple of Tiermes. Początkowo z Mikko Aspą z Gruntu, tudzież bardziej znanego Deathspeel Omega, po roku tego drugiego zastąpił jednak Hannu Saarnos, i ten skład trwa w zasadzie do dzisiaj. Choć pojawiają się i goście, jak choćby na Horagelles.

Temple of Tiermes to “klimatycznie” przedłużenie Unholy. Pamiętacie “Air” na niesamowitym “The Second Ring of Power”? To właśnie tam zaczynały się takie „schizy”, które, gdyby rozpatrywać je samodzielnie, znakomicie wpisywałyby się w późniejszą twórczość Temple of Tiermes, choć wtedy nie każdemu słuchaczowi Unholy pasowały. Fakty jednak są takie, że Unholy już niestety nie ma, mamy natomiast wciąż ezoteryczno-rytualnie-industrialny Temple of Tiermes. Projekt do bólu podziemny, mający w serdecznym poważaniu trendy, mody, zarabianie, komercję, whatever… Temple of Tiermes jest tak „prawdziwy”, że jest chyba „prawdziwszy” od wierchuszki norweskiego Black Metalu. Howgh! I nie, nie chodzi mi tylko o mikroskopijne nakłady kolejnych wydawnictw, czy wznowień, chodzi również o totalną bezkompromisowość dźwięków, które wysyła w świat Jarkko. Zostawmy już przeszłość i skupmy się na samym “Horagelles”. Ta płyta to mocny psycho-industrialny odlot, tak potężny, że wspominani tu wcześniej fińscy szamani musieliby się głęboko zastanowić, co zmusiło twórcę z XXI wieku do wypuszczenia takiego materiału… Te industrialno-dronowe, wyjące konstansem stuporopodobnych zgrzytów wycieczki… czyżby te grzyby były tym razem skażone cezem? Trzeba mieć w sobie wiele samozaparcia, by wysłuchać takiego “Deatan”, gdy jednak przesłucha się go trzeci, czwarty raz, to te dźwięki wciągają człowieka gdzieś głęboko we własną czeluść, i za każdym kolejnym powrotem można czuć się bardziej znajomo. Po dziesiątym przesłuchaniu, prawie jak w domu!

“Horagelles” ma bez wątpienia jakieś takie industrialowe inklinacje, który wcześniej w projektach Jarkka nie widziałem. Słuchając na przykład takiego “Mannu” mam aż średnio przyjemne (średnio – bo zwyczajnie nie lubię tego okresu polskiej twórczości literackiej) skojarzenia a la „miasto – masa – maszyna”). Muzycznie jest to jednak gruby majstersztyk. Hełmy z głów! Podobnie jak następna “Apara”. Całe to wydawnictwo, mieszczące się na podwójnym winylu, to poniekąd szczyt eksperymentalnie noizowych wariactw, w jakie Jarkko poszedł, gdy Unholy odeszło w niepamięć. I chociaż ta płyta, zapewne (gdyby przenieść ją w czasie w lata dziewięćdziesiąte) wywołałaby totalny orgazm u Pawła Frelika, który musowo zrobiłby z niej wyróżnioną pozycję w Thrash’em Allowym “Antimusic”, to mamy tu również momenty bardziej „muzyczne”, depresyjne wręcz, jak choćby “Ipmil”, który oprócz industrialowych zgrzytów niesie z sobą niesamowicie dołujący klimat, przypominający nawet nie stare Unholy, ale raczej rodzimego, polskiego Sammacha. Tenże, trwający ponad kwadrans, “Impil” ewoluuje zresztą z czasem w głęboką psychodelię, tak głęboką, że aż przypominającą czasy “The Trip was Infra-green”. Tak wiem, znowu Unholy. Słuchając tej płyty, podróżuję w czasie i projektach. Nic na to nie poradzę. Z drugiej strony… to tylko dowód na to, że Jarkko to wciąż Jarkko. Dziedzictwa się nie zaprzesz. Swojej twórczości takoż.

Im bardziej człowiek słucha “Horagelles” tym bardziej odnosi wrażenie, że ten psychoindustrial jest może i psycho, ale owa industrialność skręca jakoś dziwnie z powrotem w kierunku natury. Już gdzieś na etapie “Ruto” autorytatywnie dochodzę do wniosku, że tu nie ma żadnych pracujących maszyn, żadnego Skynetu, urządzeń, stechnicyzowanego ustrojstwa. Ja słyszę rój! Zorganizowany, perfekcyjny, zwierzęcy, ale przede wszystkim naturalny! To nie jest industrial, ani tym bardziej postindustrial – to raczej anty-industrial! O nie, ta płyta nie ocieka zużytym olejem! To miód! Czysta spadź! Może i przykurzona, może i trochę zainfekowana nowoczesnością i cywilizacją, ale dalej swojska i naturalna.

Obecność Heikkiego Hasta też robi dobrą robotę. Może w “Mannu” jeszcze nie tak bardzo daje się we znaki, ale w “Haseitan” ten rój zaczyna tańczyć w obłędnym wirze nad królową… Odlot całkowity! Psiakrew, najlepszy Temple of Tiermes ever! Jarkko stary (no dobrze, nad tym można podyskutować) ale jary! Nie wiem, czy to wpływ kolejnego przesłuchania “Horagelles”, czy może trzymana na specjalną okazję whisky zaczęła właśnie działać, ale jakby nawet mniej było mi żal, że już nie ma (i pewnie nie będzie) Unholy. Ech, trzeba się będzie z rana samoubiczować, za to kardynalne bluźnierstwo. Zanim to jednak nastąpi, to czas posłuchać wieńczącego dzieło “Dirran”. Pulsującego fabryczno-industrialnym rytmem psychodelicznego dronam, zamykającego znakomitą płytę fińskiego szamana, którego – jak widać – czas się nie ima. Widocznie nie tylko wino im starsze, tym lepsze. Fińskie grzyby również.

Piotr Wójcik