Axis Cactus Records / MC/ DL / 2024
Powiadają, że naśladownictwo jest najwyższą formą uznania. Mówią też, że wszystko co miało zostać nagrane – zostało już zarejestrowane i pozostaje już tylko przetwarzanie istniejących patternów. Z oboma tymi tezami można albo polemizować, albo się po prostu zgodzić. Ciekawiej robi się jednak, gdy nad konkretnym, jednostkowym problemem pochylimy się nieco bliżej i dokładniej. O ile bowiem owo „przetwarzanie istniejących patternów” prowadzić będzie najczęściej albo do brnięcia w coraz odważniejsze, czy dziwaczniejsze eksperymenty, nierzadko z pogranicza słuchalności czy logiki, albo też do wspomnianego naśladownictwa właśnie, o tyle to drugie wcale nie musi być ani oczywiste, ani nawet czasami… złe lub niewłaściwe. Mamy tu bowiem już na samym początku do wyznaczenia cienką granicę między naśladownictwem typu „zrzyna” a inspiracją – czy już jawną i bardzo widoczną, czy czasami nieco bardziej zawoalowaną. A sprawy komplikują się jeszcze bardziej, kiedy owe inspiracje i wynikające z nich naśladownictwo dotyczą jakiegoś zamierzchłego, bardzo dawnego okresu w muzycznej historii wykonawcy, który – owszem – wciąż jeszcze gra, ale już dawno poszedł w inną stronę. A czasami gra po prostu zdecydowanie inaczej.
I tu docieramy do rodzimego projektu Symptomy, który wydał właśnie w poznańskiej Axis Cactus Records swoją debiutancką taśmę Good Damage. Taśmę, która natychmiast po wrzuceniu w odtwarzacz ewokuje, przynajmniej we mnie, jedno jedyne skojarzenie. Depeche Mode. Czy jest to skojarzenie negatywne? Otóż zdecydowanie nie! Nie jest to bowiem „najwyższa forma uznania” dla DM z czasów obecnych, ani z czasów kiedy odkrywali oni gitarę elektryczną, nie przypomina również tego zespołu z czasów Ultra, ani tym bardziej żadnej z późniejszych płyt. Dla mnie nie przypomina to nawet „depeszyzny” z czasów Violatora czy Music for the Massess (choć może do tego albumu jeszcze jakoś byłoby blisko). Good Damage brzmi momentami jak autentyczny hołd złożony starym Depeszom gdzieś z okresu pomiędzy wyjściem z A Broken Frame a dochodzeniem do Black Celebration. Czy czterdzieści lat to nie wystarczający okres karencji, by wypełnić osieroconą niszę? Szczerze mówiąc, mnie subiektywnie wystarczyłoby i dwadzieścia. I o ile o zespołach typu Ocean (czyli „jedynie słuszny czeski Depeche Mode”) albo Monte Rosa (czyli „jednie słuszny słowacki Depeche Mode”) można mówić, że były ich naśladowniczymi kopiami, zwłaszcza ten drugi będący wręcz ich socjalistycznym klonem, o tyle po czterdziestu latach od tamtego grania, gdybym miał już przywalić w stronę Symptomów jakimś określeniem, to byłby to raczej „rekonstrukcjonizm” a nie „naśladownictwo”. Grupa rekonstrukcyjna… tak, to brzmi dumnie!
A czy takie granie ma sens? Dla mnie jak najbardziej, zwłaszcza kiedy „pierwowzór” dawno już w ten sposób nie gra. Oczywiście nie jest to czysty „stary DM”, nie da się kompletnie schować własnych pomysłów i robiąc nowe kawałki nie dodać niczego od siebie. Jest to jednak bardzo spójny album w jednoznacznie kojarzących się klimatach, płyta przy słuchaniu której nieraz i nie dwa odnosimy wrażenie, że to po prostu jakiś zaginiony album Depeszów. I to nie taki wygrzebany z dna szafy w sposób podobny do wygrzebywania jakichś cudem zachowanych demówek uznanych i nieaktywnych już zespołów „byle jeszcze coś tam się sprzedało”, ale całkiem udany, taki który rzeczywiście gdzieś się zawieruszył a powinien dawno już zostać wytłoczony. A że nie jest to naprawdę „ten zespół o którym pomyśleliśmy na początku” świadczą pojedyncze rozwiązania, nazwijmy je „niecharakterystyczne” dla wczesnego DM. Nie są jednak na tej płycie ciałem obcym, raczej po prostu przypominają słuchaczowi, że to nie jest podróż w czasie ani żadna zaginiona płyta, a po prostu całkiem sprawna grupa rekonstrukcyjna. Bo jak widać my w tej Polsce mamy sporo fajnych tego typu grup – i to nie tylko wojskowych!…
Data wydania: 1 czerwca 2024
Piotr Wójcik