Steven R. Smith – Triecade

Worstward Recordings / LP/DL / 2025

Anxious magazine Steven R. Smith – Triecade

Każdy nowy długograj Stevena R. Smitha to nie lada gratka dla ucha, wręcz relacja: dzbanek miodku i Kubuś Puchatek. Nieważne, czy to jego imienne wydawnictwo lub jeden z personalnych projektów zaczynający się od członu Ulaan, nie zapominając też o: Halana Strana, nieistniejących już: Mirza i przewspaniałym kolektywie Thuja i świeżym duecie 43 Odes.

I tak też jest z jego najnowszym albumem Triecade, stanowiącym jednocześnie podwójne świętowanie w jednym. Ukazał się on dokładnie 1 stycznia, otwierając nowy, bieżący rok, a z drugiej zaznacza 30 lat aktywnego grania przez Stevena. Celebracja upływającego czasu i próba jego uchwycenia w postaci talizmanu, czarnego, winylowego krążka – gotowego do odtworzenia w każdym momencie zarejestrowanych na nim dźwiękych wydarzeń.

Często trudno jest opisać słowami, „przelać na papier”, dźwięki zawarte na danym wydawnictwie. Wystarczy stanąć z boku i spojrzeć na przepastną dyskografię, której autorem lub współautorem jest Steven i przypomnieć sobie jak szerokie połacie krain muzycznych ona zawiera, pokrywa. Inspiracje: wschodnioeuropejski folk, wszelaka psychodelia, amerykańskim minimalizmem, americana, wszystko to wypełnia (w zależności od tytułu), a wręcz kipi podczas odsłuchu. Od pewnego czasu (w personalnym świecie opisowym), pojawiło się słowo elegancja, czy kunszt, które idealnie opisuje jego wydawnictwa podpisane imieniem i nazwiskiem. Tricade wypełnia osiem kompozycji uszytych z niesamowitym wyrafinowaniem i właśnie elegancją. Piękno analogowego, ciepłego brzmienia rozlewa się na całej długości płyty, wypełniając wzdłuż i wszerz miejsce, w której się jej słucha wywołując intymno / melancholijny / senny koloryt. A całość uzyskana zaledwie przy pomocy czterech instrumentów: gitary, basu, perkusji i klawiszy (różnych), bez dodatków cudacznej elektroniki, czy studyjnych fajerwerków.

W wielu kompozycjach gitara zostaje delikatnie wycofana na dalsze plany, ukazując, jak doskonale Steven radzi sobie jako basista i perkusista. Zapętlone, swobodnie płynące figury perkusje, bardziej prowadzą niż pulsują, cały pociąg po torach, zapewniając mu stabilną podróż. Tu, gdyby zagrana w szybszym tempie (w niektórych utworach) stanowiłaby ciekawe odzwierciedlenie brytyjskiej sceny Madchester, ale jesteśmy tu i teraz w zonie bez szaleństwa. Razem z basowymi pochodami stanowią idealną parę rytmiczną, z wyśmienitymi jej pochodami, kiedy zastępuje sześciostrunówkę. Przy instrumentarium występującym na Triecade wymieniłem również klawisze, zapewniające swoim brzmieniem wypełnienie tła, stworzeniem „gruntu” dla pasaży duetu rytmicznego, ale i co ciekawe poprowadzeniem całego utworu, imitując organy Hammonda lub fortepianowe spacery. 

Słuchając, powoli w strefie myślowej pojawia się obraz całości. Jednak w tym wszystkim nie może zabraknąć parę słów o flagowym instrumencie Stevena – gitary. Pomimo jej pewnego wykluczenia pierwszoplanowego stanowi ona solidną podstawę płyty. Jej możliwości w odpowiednich rękach czynią cuda i goją rany. Rozwibrowane, rozjaśniają mrok, w duecie z akustyczną niosą w dal (Start over), schowana w tle (Through Impossible Light) kładzie się jak trawa na wietrze, aby eksplodować przestero dronem, z którego wypływa psychodeliczne solo. Bardziej eksperymentalne podejście do instrumentu również wypływa na powierzchnię tego oceanu dźwięku: spektralne horyzonty, czy flangerowe zakrętasy zakrzywiają przestrzeń, w której akurat odsłuchujesz. Zamykając całość Triecade to najwyższej klasy retro psychodelia, tak to nazwałem dla własnych potrzeb. A przy okazji 30. lecia życzę Stevenowi następnych nie 30, a 300 lat działalności.

Marek “Lokis” Nawrot