Psychoformalina – Chimera

Bat Cave / CD/DL / 2023

Psychoformalina – Chimera Anxious Magazine

– …ale to wszystko już było…

– Ale nigdy wcześniej w takiej formie, zagrane i wykonane w taki sposób, czy tak specyficznie wymieszane.

– Może i racja…

Kiedy bowiem pozorna wtórność przekracza granice naśladownictwa, staje się na powrót oryginalna, eksploruje zupełnie nowe lądy czy obszary, które tylko z pozoru wydają nam się znajome, w rzeczywistości są bowiem na tyle przetworzone, że odczuwamy tam poniekąd podwójne zagubienie – z jednej strony odnosimy bowiem wrażenie, że to wszystko już znamy, widzieliśmy, słyszeliśmy, z drugiej jednak nic nie jest w tym miejscu, w którym byśmy tego oczekiwali, z każdego załomu czyha niespodzianka… swoiste kręcące jaźnią i wyobraźnią deja vu, znane z momentu, gdy „oni coś zmieniają w Matrixie”. Pozytywny dyskomfort. Tabletka w połowie czerwona – w połowie niebieska…

No i gdzieś mniej-więcej taka właśnie jest – nomen omen – Chimera. Album, który na pierwszy rzut ucha jest po prostu taką typową płytą balansującą gdzieś między starym dobrym post-punkiem, zimną falą a zbuntowanym i zerwanym ze smyczy death rockiem. Czyli generalnie stylami, w których chyba wszystko, co było do nagrania, już nagrano. W dodatku przy pierwszym przesłuchaniu istotnie odnosimy wrażenie, że to wszystko skądś już znamy… ale… jednakowoż… Ten konglomerat podany został przez Psychoformalinę w taki sposób, że nawet przy piątym, dziesiątym, tuzinastym przesłuchaniu wciąż odkrywamy tu coś nowego, stwierdzając po chwili, że już dawno jesteśmy poza granicami zarzutów o (pozorną) wtórność – ponieważ ten album popłynął sobie na jakieś własne, nie tyle powtarzalne, co mocno „przetwarzalne” wody, a to, co w pierwszej chwili jawiło się jako odtwórcze, staje się bardziej takim pełnym odniesień, cytatów i nawiązań puszczaniem oczka. Czasami zastanawiam się nawet, w ilu przypadkach świadomym, a w ilu po prostu u słuchacza, przynajmniej takiego jak ja, pewne skojarzenia występują samoistnie i warunkowane są osobniczo. Na przykład „No jak tam!?” – ewokujące u mnie natychmiast „Żebym ja ustępował psu”… Albo inne wokalne fragmenty, tak bardzo zimnofalowe, że wydaje mi się, że oto znowu „Idziemy przez las”… nawet maniera wykonywania powtórzeń jakby znajoma. To oczywiście nie zarzut, komplement raczej. Wokale zresztą są cholernie mocnym punktem tej płyty. Naprawdę. Czasami odnoszę wrażenie, że słyszę tu Adama Łassę ze starych dobrych Abraxasowych czasów – oczywiście z poprawką na to, że z bohaterskiego tenora musiałby się nagle stać poważnym i chmurnym niskim barytonem. Innym razem wokale robią się wściekle gotyckie… Chapeau bas.

Za poziomem tego wokalu nadążają oczywiście i instrumentaliści i sama muzyka, więc materiał jest naprawdę mocny. I równy. Od początku do końca, choć pewnym takim dość dziwnym zagraniem jest potraktowanie chyba dwóch najlepszych kawałków jako bonusów CD. Fakt, finis coronat opus, ale jednak trochę szkoda, że „Jesień” a już zwłaszcza „Miejsca których nie widziałem” znajdują się tylko na cedeku – skądinąd naprawdę pięknie i estetycznie wydanym digipaku, do którego nie sposób się przyczepić (no, może poza tym, że pierwszy raz w życiu widzę, by ktoś szarpnął się na kieszonkę w digi tylko po to, by zamiast większej książeczki włożyć do niej dwustronicową karteczkę – choć mieści ona w sumie wszystkie niezbędne informacje).

Wróćmy jednak jeszcze do muzyki. Wspominana wyżej stara polska zimna fala i wczesny post-punk ujawniają nam się na Chimerze cykliczne, raz po raz. Taki „Nielot” chyba naprawdę biegnie przez las, chcąc finalnie docwałować aż do „Nowej Aleksandrii”. Pewne nawiązania są na tej płycie bowiem aż nadto widoczne – nie tylko wokalnie ale i rytmicznie, czy w pracy basu. To jednak dodaje temu albumowi tylko uroku i na pewno nie stawia go w pozycji dzieła wtórnego, jest to bowiem płyta bardzo przemyślana, dojrzała i mocno indywidualna. Niby to wszystko już gdzieś słyszałem, ale… jakoś inaczej. A o ile mówi się, że kopiowanie stanowi najwyższy wyraz uznania, tak też i umiejętne twórcze przetworzenie jest najwyższą formą świadomej inspiracji. Chimera przetworzyła te wszystkie klocki w taki sposób, że chce się tego wydawnictwa słuchać, słuchać, słuchać… Od pierwszych energicznych dźwięków „Escape Roomu” czy zwłaszcza zajeżeżającego z jednej strony jakimś martial cold-industrial-ambientem a z drugiej Republikowym Kombinatem utworu „Izolacja Kontrola Dyscyplina”, aż po ostatnie takty wolniejszych i bardziej nostalgicznych „Miejsc, których nigdy nie widziałem”. Całość zaś, nawet po jakimś czasie, wcale się nie nudzi, a wręcz przeciwnie. Tylko zyskuje.

Piotr Wójcik


Redakcja Anxious Musick Magazine uprzejmie informuje, że jakakolwiek zbieżność nazwisk na linii członkowie zespołu – recenzujący jest absolutnie przypadkowa i poniekąd nawet zabawna.