Miasmah / LP/CD / 2025

Cenię sobie w życiu przypadki i nieoczywiste zbiegi okoliczności, które – przynajmniej ja – rozumiem jako rzeczy i zdarzenia nader losowe i niespodziewane. Przypadki zwykle bywają również zabawne, kojarzą się często z „uśmiechami losu”, drwiącymi z pewnego ukierunkowanego i zaplanowanego porządku wydarzeń. Czasem myślę sobie – „że zabawnym jest, gdy jedna przypadkowa sytuacja potrafi doprowadzić do czegoś DUŻEGO i WAŻNEGO”.
Nieraz, podczas słuchania zeszłorocznego materiału Thrills autorstwa Olgi Anny Markowskiej nasuwała mi się właśnie podobna myśl – jak to dobrze, że zgłosiłem się wtedy, na ochotnika, żeby pomóc koledze Arturowi [redaktorowi naczelnemu] porządkować na „anxiousową” stronę informacje i dane o artystach występujących na festiwalu Lublin Jazz Festiwal. I tak, właśnie w ten całkowicie przypadkowy i spontaniczny sposób poznałem twórczość Olgi. Wśród wielu nazw i tytułów, tylko nazwa Thrills przykuła moją uwagę. Oczywiście zupełnie przypadkowo. Dalej – zafrapowała mnie eteryczna i w istocie tajemnicza okładka tejże płyty. Następnie byłem już tylko wiedziony deskryptorami umieszczonymi na serwisie RateYourMusic, pospieszającymi mnie w celuj jak najrychlejszego sprawdzenia płyty.
Z kolegą Arturem [czytaj: redaktorem naczelnym] wymieniłem się na szybko spostrzeżeniami na temat mojego znaleziska, które – właśnie dziełem preliminaryjnego przypadku – trafiło na listę moich nowych odkryć. Krótka debata, jaką sobie urządziliśmy oraz – znów – dość przypadkowa eksploracja, sprawiły, że Olga pozyskała na stałe – przypomnę – zupełnie przypadkowo dwóch nowych fanów. Znaczy – chyba na stałe, bo za kolegę jednak nie ręczę. Sam natomiast mogę ogłosić z wypiętą klatą i nieskrępowaną dumą, że Thrills zostało jedną z moich ulubionych zeszłorocznych płyt. I to nie tylko w kategorii ambientu. Muzyka Olgi „kupiła mnie” swoim organicznym, minimalistycznym brzmieniem, budowanym na idei modernklasycznego tworzywa. Grzmiałem tylko, pisząc w różnych miejscach, że jedyną wadą i minusem mojego nowego odkrycia jest jego długość. Tak, materiał ten w istocie był zbyt krótki.
I znów – najpewniej – przypadkowo, zadziała się kolejna ciekawa rzecz. Moje maruderstwa i ględzenia chyba zostały wysłuchane przez niezidentyfikowanych bogów ambientu, ponieważ jakoś miesiąc po poznaniu Thrills, dostałem do odsłuchu nowy materiał Olgi w formie przedpremierowej, który – jak się domyślacie – był już znacznie dłuższy. Płytę wręczył mi kolega Artur, wybierając mnie z góry na tego, który powinien recenzję nowej płyty Olgi Markowskiej napisać. Tym razem już NIE przypadkiem. A więc, porzucając już to „przypadkowanie”, pochylmy się nad nowym wydawnictwem tej niezwykle utalentowanej multiinstrumentalistki i producentki.
Iskra – bo tak się nazywa najnowsze dzieło Markowskiej – stanowi dodatkową wartość w stosunku do Thrills nie tylko z powodu długości materiału. Przede wszystkim nowy album jest bogatszy zarówno kompozytorsko, jak i instrumentalnie. Na całym materiale, poza ambientową fakturą, usłyszeć możemy cytrę, wiolonczelę, elektronikę, jak również partie głosowe. Ten elektroakstyczny miks, wzbogacony został ambientowymi repetycjami i eksponowanymi motywami, tworzonymi w duchu The Blue Notebooks Maxa Richtera. Richter był moją pierwszą asocjacją, choć po kilku odsłuchach stwierdzam, że nie jest to optymalna referencja, a najtrafniej Iskrę można przyrównać do twórczości Tomasza Mreńcy. Już po Thrills – jak sądzę – ciężko było uniknąć Oldze porównać do tego polskiego producenta, tworzącego kinematyczny ambient, oparty na idei współczesnej klasyki. Iskra jest już dużo bardziej mreńcowa niż Thrills, ale też daleko jej do naśladownictwa. Brzmi raczej jak dojrzałe i przemyślane przecieranie szlaków. Nie brak w niej też miejsca na pewne małe (żeby nie powiedzieć malutkie) eksperymenty brzmieniowe. I tak np. zanotowałem w notkach – już po pierwszych odsłuchach – że wybija się tu bardzo utwór Fever Dream, który w odróżnieniu od reszty kompozycji, odznacza się bardziej szorstkim brzmieniem wyznaczanym przez ilości wyraźnego acz łagodnego szumu.
Stawiając kropkę, pragnę tylko dodać, że Iskra jest materiałem niezwykle dojrzałym i majestatycznym, balansującym (nader skutecznie) na cienkiej granicy między patosem a skromną banalnością. Wydawca w notce prasowej wspomina też o transcendentalnej atmosferze, co zdaje się być w kontekście tej płyty niezwykle trafną uwagą. Nie pozostaję więc nic innego, jak tylko wysoce zarekomendować Wam ten materiał i mieć nadzieję, że kolejni adepci ambientowych dźwięków będą odkrywać muzykę Olgi, cieszą się nią tak samo jak (i – jak sądzę – Artur). I że będą odkrywać ją już niekoniecznie przypadkiem. A nawet jeśli, to że zostaną (nieprzypadkowo) już z nią na dłużej. Tak jak ja!
Janusz Jurga