Wydanie własne / DL / 2025

Zacznijmy, proszę państwa, od wymienienia wszystkich tych rzeczy, których ewidentnie nie cierpię, nie trawię, nie znoszę. Organicznie nienawidzę bowiem plunderphonicsa jako stylu. Mierzi mnie barber beats. Slushwave irytuje. Ba, nawet robione w ten sposób (czytaj: „tak jak na tej płycie”) okładki, powodują u mnie swego rodzaju dyskomfort połączony z dysonansem poznawczym. A jednak… A jednak w tym jednostkowym przypadku, ten jeden raz, ta konkretna płyta to jest dla mnie absolutny top topów! Jak i dlaczego?
Cóż, nie da się ukryć, że najistotniejszych spoiwem tych wszystkich elementów, wobec których „jestem na nie”, jest coś, wobec czego jestem co najmniej neutralny, być może nawet przychylny – pomysł na album konceptualny będący swego rodzaju trybutem filmowym. Trybutem, dodajmy, cholernie udanym. Udanym tak bardzo, że po pierwsze kompletnie przyćmiewa to, że nie znoszę poszczególnych składowych tej układanki, zmieniając je wszystkie razem w świetny efekt końcowy. Po drugie – sięga po mało szerszej publiczności znane (bo kinomaniacy pewnie by się na określenie „nieznane” mocno oburzyli) dzieło i – co w tym wszystkim najważniejsze – znakomicie oddaje klimat tego filmu. Po trzecie zaś robi to tak, że kompletnie nie zauważam i nie odbieram tego collage’u dźwięków jako plunder (czytaj: nie splądrowano tutaj najbardziej oczywistych motywów, najbardziej znanych tematów, w przypadku których nie da się nie rozpoznać i nie zauważyć, z czym mamy do czynienia).
Tak naprawdę, jeśli ktoś nie oglądał La Jetée, to pewnie będzie odbierać ten album jako kolejny elektroniczny materiał, gdzieś z pogranicza plunderphonicsa, ambientu, slushwave, z jakimiś może wpływami retrowave i ogólnie tych wszystkich niszowych minimalistycznych stylów. Jeśli jest koneserem takiej muzyki to prawdopodobieństwo tego, że płyta mu się spodoba, jest wręcz ogromne. Pozostałym niekoniecznie musi przypaść do gustu, chyba że… widzieli lub obejrzą film z 1962 roku. Film – dodajmy od razu uczciwie – cholernie ciężki, bardzo specyficzny, zarówno z powodu tematu, jak i (przede wszystkim) zastosowanej techniki. Jednak film absolutnie nieodzowny, by w pełni poczuć i zrozumieć ten album, by się nim zachwycić. Słyszałem w życiu wiele albumów „inspirowanych czymś tam”, czy to już książką czy filmem i nie potrafię przypomnieć sobie sytuacji, gdy “tribute” tak bardzo pasował, wręcz zlewał się klimatem z dziełem, któremu jest poświęcony. To ogromny i największy plus La Jetée. Lost Colossus opowiada tę historię jakby od nowa, swoimi własnymi środkami wyrazu, na swój własny sposób, a jednak jest w stu procentach kompatybilny z filmem sprzed pięćdziesięciu trzech lat… Od typowej onirycznej elektroniki w Present, przez subtelne arpeggia Era, całkiem znośne beaty w Past, czy bladerunnerowe klimaty w Futur (podane jednak w taki sposób, by dalej idealnie komponowały się z klimatem i ogólną koncepcją tej muzycznej opowieści). I tak sobie to płynie przez kolejne Instant, gdzie wszystkie wspomniane przed momentem elementy efektownie się łączą aż po finalne Death, wchodzące nieco kwasowatymi barwami, by na koniec przejść w prawdziwą el-muzyczną symfonię.
La Jetée, to płyta niesamowicie specyficzna, której odbiór, pełny i właściwy odbiór, nie jest moim skromnym zdaniem możliwy bez kompletnej znajomości tła kontekstowego w postaci filmu. Czy komuś będzie się chciało sięgać po dwudziestoośmiominutowy film, by samemu przekonać się o prawdziwości tych słów? Nie wiem, pewnie nie wszystkim, być może jednak znajdą się tacy, u których ciekawość i chęć sprawdzenia „co tak bardzo zafascynowało i zainspirowało twórców 12 małp” weźmie górę i skuszą się na krótki wieczorny seans. Moim skromnym zdaniem warto. Tak jak warto sięgnąć po La Jetée w wykonaniu Lost Colossus. I choć to plunder, a jak powiada przysłowie „kradzione nie tuczy”, tak tutaj ten album wyszedł grubo. Naprawdę grubo.
Piotr Wójcik