Llyn y Cwn & Fomalhaut – Mahasamadhi

Fluttering Dragon / CD/DL / 2024

Anxious magazine Llyn y Cwn & Fomalhaut – Mahasamadhi

Wśród tych wszystkich muzycznych powrotów, które zadziały się na przestrzeni ostatnich miesięcy, czy ewentualnie paru lat, nie sposób nie zwrócić wyraźnej uwagi na ten jeden z nielicznych, które nie są powrotami projektów, artystów, czy zespołów – lecz powrotem zasłużonej, kultowej wręcz wytwórni. Oto po latach powróciło bowiem z niebytu wydawnictwo Fluttering Dragon. Powróciło jeszcze w zeszłym roku, wydawnictwami tylko cyfrowymi, jednakże w roku bieżącym mamy już powrót pełną gębą, z pieczołowicie przygotowanymi wydaniami fizycznymi. A Xak takie lubi i widać, że dopieszczanie tychże, sprawia mu niemałą przyjemność.

Na pierwszy ogień… no dobra, pierwszy ogień to już dawno był i gdzieś nam tam bokiem przeleciał, więc w ten sposób zasadniczej części recenzji zacząć nie możemy, ale – powiedzmy – na zasadniczy ogień po przetarciu trafia do nas album połączonych sił Llyn y Cwn + Fomalhaut. Album, co zwykle w takich przypadkach podkreślamy na końcu, a dziś wyjątkowo od tego zaczniemy (skoro i tak ta kwestia padła już w pierwszym akapicie), naprawdę fantastycznie wydany. Dopracowane jest nawet „regularne” wydanie, czyli trzyłamowy digipack, nie wspominając o limitowanej do stu sztuk serii boxów w dodatkowym pudełku z posterem. Całość dopieszczona nie tylko wizualnie / graficznie ale i koncepcyjnie. Dzięki właśnie takim wydawnictwom szczególnie docenić możemy różnice między upychaniem cyfrowej kolekcji na mały domowy serwer wielkości sześciopaku piwa, a posiadaniem namacalnych i (przez pewien czas) pachnących drukarnią nośników z serii „do pomacania”.

Skupmy się jednak na tym co najważniejsze, czyli na dźwiękach. Mahasamadhi to ponad pięćdziesiąt minut czegoś, co wytwórnia usiłuje określać pojęciami takimi jak ambient, drone, black ambient, neofolk… Osobiście, kiedy widzę swego rodzaju nieporadność tagowania i szufladkowania, zwłaszcza w wykonaniu wydawcy i promotora, to wiem, że zaraz zrealizuje się jeden z dwóch scenariuszy. Pierwszy jest taki, że trzeba klientowi sprzedać totalną kupę, która (nota bene) kupy, ino w innym znaczeniu, się nie trzyma. Drugi – oznacza, że ktoś stworzył materiał tak unikalny, że trudno wrzucić go w jakieś konkretne ramy, przypisać do utartej stylistyki, porównać z czymś istniejącym i ogólnie karkołomnym zadaniem jest opisanie tego słowami i naprowadzenie potencjalnego klienta samymi określeniami na to, co się na danej płycie znajduje. Na Mahasamadhi mamy do czynienia oczywiście z tym drugim przypadkiem. Niepokojące, ciągnące się niespiesznie pejzaże, którym bliżej jest do pomieszania klastrów i plam dźwiękowych, niż typowego dark ambientu, znakomicie obrazują zamysł autorów, muzycznego przedstawienia momentu, w którym umysł opuszcza ciało w momencie śmierci w sposób celowy i świadomy. To raczej ambient rytualistyczny, na swój sposób pozytywnoprzesłaniowy, stąd też byłbym daleki od sytuowania tych dźwięków na jednym poziomie z typowym dronem, który kojarzy mi się z apokalipsą, tudzież post-apokalipsą, zniszczeniem, śmiercią, zjawiskami odbieranymi ogólnie jako negatywne. Dzieło Tomasza Borowskiego i Bena Powella stanowi tymczasem apoteozę życia, przejścia z jednego jego stanu w drugi (nawet jeśli z typowego ziemskiego punktu widzenia może to być odbierane jako śmierć właśnie).

Mahasamadhi jest dziełem bardzo dojrzałym, na swój sposób kosmicznym, mającym jednak „to coś“, co wyróżnia go spośród innych albumów, tworzonych i ciągniętych często bez żadnej konkretnej koncepcji, pomysłu czy wizji, zwłaszcza mając świadomość naprawdę cienkiej granicy między znakomitym kosmicznym rytualistycznym czy mistycznym ambientem a popełnionymi na siłę flakami z olejem. Bez bicia przyznać muszę, że o ile o naszym rodzimym Fomalhaut słyszałem chociaż w przelocie (kojarząc wydaną wraz z Nimh w 2023 w Zoharum płytę From the Longest Winter, jednak zdaje się, umknęła mi ona gdzieś, co zaraz postaram się nadrobić), o tyle o walijskim Llyn y cwn nie słyszałem wcześniej wcale. Ale i to zaraz nadrobię…

A dla tych, którzy lubią tagi i szufladki: określiłbym to wszystko kosmicznym, astralnym ambientem.

Data wydania: 5 sierpnia 2024

Piotr Wójcik