Godspeed You! Black Emperor – No Title As of 13 February 2024 28, 340 Dead

Constellaton / LP/CD/DL / 2024

Anxious magazine Godspeed You! Black Emperor – No Title As of 13 February 2024 28, 340 Dead

Niewiele jest zespołów, które mógłbym określić mianem „wielkich”. I nie chodzi tu bynajmniej o to, że nie znalazłbym wielu, których sobie bardzo wysoko cenię i których – mówiąc najzwyczajniej – po prostu lubię. Rzecz w tym, że sama wielkość to konstrukt dyskusyjny i trudny do zdefiniowania. Czym bowiem ją zmierzyć i jak udowodnić na gruncie obiektywnych prawd? Dla wielu pewnie wielkimi zespołami będą wszelkie światowe tuzy, mające od lat wielu, i wciąż zdobywające, uznanie wśród prawie wszystkich pokoleń i wśród każdej klasy społecznej. Do takich „królów mainstreamowego świata muzyki” pewnie można by zaliczyć Radiohead, Pink Floyd, The Cure czy Joy Division, no i pewnie wiele, wiele innych. Z ich „wielkością” nie raczyłbym dyskutować, ale sam za wielkich ich bynajmniej nie uważam.

Osobiście, według własnych klasyfikacji i autorskich definicji, wielkość wiązałbym natomiast bardziej z muzyczną odsłoną, aniżeli wizerunkiem artysty czy grupy, mierzonej za pomocą kwantyfikowalnych wartości i statystyk udowadniających ichnią popularność. Ze słowem „wielkość” asocjuje, jak dla mnie, pewna muzyczna doskonałość, pompatyczność i majestat o niepodważalnej sile. W tym sensie, wielki był dla mnie zawsze Godspeed You! Black Emperor. Zresztą, już sama nazwa projektu wyznaczała w pewnym sensie ich artystyczne aspiracje i świadczyła o niemałej podniosłości…

Tymi dwoma akapitami wstępu chciałbym przejść do recenzji ich najnowszej płyty, podkreślając tym samym bardzo duże znaczenie, jakie ma dla mnie fakt, iż taki tekst mogę napisać. Podobnie, podkreślić chciałbym, że samo wydarzenie owej premiery jest dla mnie równie szczególne (zresztą, jak pewnie dla wielu miłośników muzycznej alternatywy). Zanim jednak przejdę do meritum, to chciałbym powiedzieć parę słów o chronologii wydawniczej owego zespołu, przedstawiając tym samym artystyczne kalendarium. Jest to zresztą w przypadku kanadyjskiej grupy muzycznej bardzo istotny background, dzięki któremu lepiej będzie można zrozumieć konstrukt „premiery nowych Godspeedów”. Zacznijmy od początku – grupa w początkowym okresie uchodziła bowiem za twór omnipotentny i doskonały; okres ten obejmuje czas wydania trzech płyt, a ostatnia ze wspomnianego horyzontu czasowego to właśnie Yanqui U.X.O.¸ opublikowana w 2002 roku. Potem przyszła przerwa, która dla wielu zwiastowała koniec studyjnej drogi zespołu. Jednak po długim czasie studyjnego milczenia, Godspeed You! Black Emperor wróciło do działalności wydawniczej. Przerwa trwała dokładnie 10 lat i zaowocowała wydaniem długograja o tytule ‘Allelujah! Don’t Bend! Ascend!, które z jednej strony zostało dobrze przyjęte przez krytykę, z drugiej było obarczone klątwą „niepotrzebnej płyty”. W dyskusji podnoszono fakt, że GY!BE jako twór niezwykły nie potrzebował tego albumu, który – ponadto – był stworzony ze starych kompozycji, napisanych jeszcze w okresie sesji nagraniowych do Yanqui U.X.O.

Ta niesprawiedliwie krytyczna ocena wskazanego materiału, który nota bene jest jednym z moich ulubionych albumów Godspeedów, utrzymywała się tylko przez trzy lata. Owa perspektywa zmieniła się wraz z kolejnymi wydawniczymi ruchami kanadyjskiej grupy, która w 2015 roku zaprezentowała światu nowy album ‘Asunder, Sweet and Other Distress‘, będący – eufemistycznie mówiąc – sporym rozczarowaniem. Album absolutnie nie spełnił oczekiwań publiki. Podobnie wydany w 2018 roku Luciferian Towers. Ten twórczy epizod mocno zaburzył koncept omnipotentnego zespołu o nadludzkich siłach. Niemniej nie wpłynęło to, bazując na moich osobistych obserwacjach, na estymę grupy. A każdy kolejny wydawniczy ruch, budził nie mniejsze poruszenie. I tak wydany, znów, następne trzy lata potem G_d’s Pee AT STATE’S END! miał zwiastować powrót do lepszej formy. Mnie osobiście ten album zadowolił tylko w połowie, choć zauważałem w nim pewne „jasne punkty” w stosunku do poprzednich, nieszczególnie udanych albumów.

Chcąc opisywać studyjne dzieje Godspeedów, należałoby w 2015 roku zaznaczyć ich radykalny spadek formy, a później – od tego 2015 – niewielki i powolny progres. Odwołując się do argumentacji statystyczno-matematycznej, obserwowana na przestrzeni ostatnich 9 lat prawidłowość, powinna więc sugerować, że No Title będzie kolejnym „zwyżkowym” momentem i następnym krokiem na przód. Że to będzie ten moment, gdzie kanadyjski zespół zbliży się do swojego okresu doskonałości, chociażby z płyty ‘Allelujah! Don’t Bend! Ascend!, przypominając nam najbardziej dramatyczny i apokaliptyczny post-rock, opatrzony filmową szkołą budowania napięcia, napędzany wybuchami i majestatycznym brzmieniem z klasycznym instrumentarium. Zasiadałem więc do odsłuchu z dużymi nadziejami, nie wiedząc absolutnie nic na temat tego, jakie są estymacje wobec jakości nowej płyty.

No i zaczęło się pierwszy, premierowy odsłuch był dla mnie niezwykle ekscytujący. Nie tylko z uwagi na fakt, że miałem na własność „wirtualny krążek”, będący kopią dla recenzenta (podziękowania dla Anxious pozwolę sobie wpleść na marginesie tekstu, zapisanych niczym didaskalia w dramacie). Wiecie, to zawsze nobilituje i dodaje pewnej nobliwej „ważności” Twojej pracy, sprawiając tym samym, że samo słuchanie jest nieco bardziej odpowiedzialne. Faktycznie, kiedy słucham płyt, które mam recenzować, jestem uważniejszy. Tu jednak nie grało to większej roli, bo płyta wyjątkowo absorbowała mnie swoją treścią per se. Niezależnie, czy miałbym ją recenzować, czy nie, to stanowiła ona dla mnie dużą wartość. No, ale właśnie – co właściwie z niej wyciągnąłem, po pierwszym odsłuchu?

W istocie, ze wszystkich ostatnich czterech materiałów, które wydane zostały od 2015 roku, to właśnie NoTitle as of 13 February 2024 28,340 Dead podobało mi się najbardziej. Żadna z ostatnich płyt nie zatrzymała mnie ku sobie na dłużej i do żadnej nie wracałem tak chętnie, jak do najnowszego wydawnictwa. Ponadto, żadna nie przypominała mi tak bardzo Godspeedów z poprzedniego okresu, choć stylistycznie płycie tej jest najbliżej właśnie do ‘Allelujah! Don’t Bend! Ascend!, niż do ich najpierwszych albumów. Choć, będąc szczerym, usłyszałem tu też kilka odniesień do stylistyki znanej mi z Lift Yr. Skinny Fists Like Antennas to Heaven!. Zespół bardzo efektownie i efektywnie połączył światy: hałaśliwej, noise rockowej produkcji z maksymalistycznym patosem, operując głównie zabiegiem crescnedo, a więc budowania napięcia, z czego są zresztą znani, a z czego – równie zresztą – nieco zrezygnowali w ostatnich latach, odwołując się do bardziej buntowniczego eksperymentowania formą, szukając najpewniej nowych rozwiązań, próbując odświeżyć nieco konwencję. O ile mógłbym powiedzieć, że w tym sensie, GY!BE mniej zaskakuje i staje bardziej po stronie swojej konwencjonalnej koncepcji, o tyle nie powiedziałbym absolutnie, że nowa płyta „nie uderza”. Bo, w odróżnieniu od ostatnich albumów, napisana jest ona dokładnie tak, aby w znacznym stopniu „poruszać”. Świadczy o tym zresztą bardzo dobrze dopisek, którym oprawiony został rzeczony materiał: “War is coming. Don’t give up. Pick a side. Hang on. Love”. Można to zresztą odnieść nawet do tytułów utworów, które są znacznie bardziej poważne w stosunku do tych, z ostatnich trzech płyt.

No i tu się właśnie zaczęły rodzić pierwsze wątpliwości i znaki zapytania, kiedy miałem okazję porozmawiać z jednym znajomym „po fachu”, który również posłuchał przedpremierowo materiału. Zaszczepił on we mnie swoistą niepewność, sugerując mi, że to jednak najsłabszy album kanadyjskiej grupy. Wymiana myśli nie doprowadziła co prawda do erozji mojego subiektywnego, bardzo dobrego wrażenia na temat nowej płyty, ale otworzyła mi kilka nowych pytań na temat tego wydawnictwa. Automatycznie zacząłem patrzeć na niego z nieco innej perspektywy, zastanawiając się: czy przypadkiem zespół znów nie gubi się w swojej konwencji symboliczno-manifestowej, sprzedając nam wszystkim „patetyczną opowieść na ciężkie czasy”? Czy nie jest to, ponownie, efekt wpadnięcia we własne sidła przeklętej wielkości? A może ktoś powie, że zespół chce zbijać artystyczny kapitał na wojennej koniunkturze (ciekawe, ile przypadku jest w tym, że w dniu pisania tej recenzji, gdy zaglądam ósmy raz do notki z wyeksponowanym sloganem „War is coming”, Iran wysyła rakiety na Izrael?).

Im dłużej myślę o tej płycie, tym bardziej bezradny czuje się jako recenzent. Mógłbym to skwitować słowami, że jako krytyk, nie chcesz tylko oceniać i wartościować, ale masz potrzebę przekazania światu „czegoś mądrego”. Tak, aby słuchacz po przeczytaniu tekstu, miał na ten krążek nowe spojrzenie. Aby mógł nie tylko poznać Twoją ocenę i opinię, ale dowiedzieć się znacznie więcej. Lecz chyba trudno jest przekazać czytelnikom swoją mądrość, w przypadku tworów tak nieludzko zaangażowanych i wieloznacznych, które samą swoją obecnością prowokują do bardzo wielu pytań. Ale czy w sumie nie o to właśnie chodzi? Czy Efrim Menuck i spółka od początku nie kreowali tworu bardzo niejednorodnego, który symbolicznie miał być zaangażowanym manifestem ponadmuzycznym? Który w równie dużym stopniu miał zachwycać, ale i prowokować, dzieląc tym samym słuchaczy? Czego innego zresztą mielibyśmy oczekiwać od tak wielkiego zespołu w tak nietypowych i „apokaliptycznych” czasach.

Na końcu, pozwolę sobie też „uderzyć patosem” i przypomnę: War is coming. Don’t give up. Pick a side. Hang on. Love.

Data wydania: 4 października 2024

Janusz Jurga