Gienah – Gienah

Wydanie własne / DL / 2023

Gienah Anxious Magazine

Gienah to jeden z tych dziwnych przypadków, gdy jakaś płyta kompletnie nieznanego projektu wpada ci zupełnie nieoczekiwanie w ręce, ląduje na końcu kolejki, po czym nieodgadnionym zrządzeniem losu, na przykład w trakcie jakiejś innej roboty, zamiast słuchać zgodnie z zasadą FIFO, klikasz machinalnie w jeden z ostatnich zipów, odruchowo rozpakowujesz, odpalasz i… po pierwszych dźwiękach oczy wychodzą ci z orbit, po czym zastanawiasz się co to jest i skąd się to u ciebie wzięło?

Wchodzi jakiś dyskotekowy (sic!) beat (“Hyper”) a ty rozpoczynasz swoje domowo-biurowe śledztwo… Okładka przypominająca jakąś totalną pikselozę, z której wyłania się, wypisz-wymaluj, Reptilianin najczystszej krwi, nie nastraja ani zbyt pogodnie, ani przesadnie optymistycznie… Sprawdzasz „skąd to masz”. Okazuje się, że to poboczny projekt psy-trance / space-ambient plus kilka innych określeń “drum-bass” a nawet “traditional Berlin School” (ło-ho-ho! takie deklaracje do czegoś zobowiązują i podnoszą na wejściu poprzeczkę!)… ale że kogo?… że moskiewskiego Utred? Kiedy wykonawca znany przede wszystkim z klasycznego (choć w sumie nie najtragiczniejszego) Dungeon Synthu, bierze się za bardzo szeroko pojętą elektronikę, to wiedz, że coś się dzieje! Całą powagę sytuacji burzy jednak natychmiastowo świadomość natrętnie wyskakującego z pudełka skojarzenia prowadzącego od okładkowego Reptilianina do Krokodyla Gieni (Gieny) Romana Kaczanowa. Tak, gimby nie znajo, studenty nie znajo, ale staruchy pewnie kojarzo… W międzyczasie zaczyna się drugi kawałek, “Pyramid” z jeszcze bardziej dyskotekowym beatem, a ty pewnie wywaliłbyś to wszystko już powoli z dysku w cholerę, najlepiej z pominięciem kosza, ale intryguje Cię ten disco-psy-trance-beat w wykonaniu kogoś, kto wcześniej tłukł tylko średniowiecznolubne dążeą synfy o rycerzach, księżniczkach i smokach. Gwoli uczciwości trzeba powiedzieć, że oba te kawałki, choć szokują z początku stylistyką, mają niezłe brzmienie, niezłą produkcję i w swojej niszy naprawdę się bronią. Tak samo jak trzeci “Time Tunnel”, który – co trzeba otwarcie przyznać – wykracza już na szczęście poza dyskotekową rąbankę i wprowadza nas powoli w jakieś nieco ambitniejsze rejony. To jest już muzyka elektroniczna wyższych lotów, takie trochę retro, zwłaszcza jeśli chodzi o klimat, ale słucha się tego całkiem fajnie. Biorąc pod uwagę „skąd się to wzięło” i porównując z projektem głównym, ho-ho-ho! Wycofujemy się, przynajmniej na razie, z zamiarów kasowania…

Czy była to decyzja słuszna? Uuuuu… Na tej płycie chyba każdy kolejny kawałek ma być z założenia lepszy od poprzednika, bo “Gigantic Storm” to już kawał świetnej psychodeliczno-elektronicznej muzy, tęskniącej za starym space-synthem, takim podszytym krautrockami i innymi przyprószonymi wynalazkami. I to wszystko nagrał koleś z Utred? Tego Utred? Niesamowite wprost… Również następujący po nim “Eclipse” raczy nas fantastycznym rytmicznym klimatem, tym razem jednak żadnych beatów, irytującego „wbijania gwoździ”, jak w dwóch pierwszych kawałkach – rytm pochodzi z przemyślanej, nienachalnej basowej podstawy, która ciągnie przy okazji główną linię melodyczną. Bardzo retro, bardzo classic, bardzo nostalgic… Pewnie nie każdy będzie się nad tym rozpływał, tak jak nie każdy w ogóle gustuje w takich dźwiękach – mnie urzekły one na tyle, że aż postanowiłem się tym swoim zachwytem podzielić.

A im dalej – tym (wciąż lepiej). “Distant Planets” momentami brzmią, jakby się kolega Marka Bilińskiego (a może trochę i Hertla?) nasłuchał. Króciutka elektroniczna impresja, w stylu takich przaśnych lat osiemdziesiątych, w bardziej demoludowym stylu… Tytułowy “Gienah” to chyba jedyny kawałek, który zamiast być coraz lepszym od poprzedników brzmi jak chwilowa zapchajdziura, wpisuje się wprawdzie w całą płytę, nie brzmi źle, ale… I tak czekam głównie na to, aż się wreszcie skończy. Zwłaszcza, że z dołączonych na bandcampie opisów utworów wynika, że ma on opisywać “Alien disco in the Crater”. Krokodyl Giena był organizującym w Wezuwiuszu dyskoteki Reptilianinem? Na to wychodzi…

Za to zaserwowany na koniec “Tripod” (wraz z niedostęnym na Bandcampie bonusem “Tripod II”), inspirowany, jak pisze twórca, finałem „Wojny Światów” Wellsa, to dźwięki absolutnie niesamowite. Tak dobre, że warto mieć ten materiał choćby tylko dla tych ośmiu ostatnich minut kontemplacyjnej, kosmicznej elektroniki, stawiającej na klimat, wolne, rezonujące pady i robiące niesamowity klimat brassy. Gdyby Gienah nagrał cały materiał tylko w tym stylu, ech… cóż byłaby to za płyta!

Choć w sumie i tak jest nieźle, a nawet lepiej niż nieźle. I choć materiał ten jest nierówny, choć pierwsze dwa kawałki są, w zależności od humoru albo do zapomnienia, względnie przewinięcia, albo do przeplumkania sobie w tle, choć trochę za bardzo mieszają się różne różności, a Gienah momentami za bardzo skacze z kwiatka na kwiatek, to jest to przede wszystkim materiał pokazujący, że przed tym projektem, o ile będzie rozwijany, może rysować się naprawdę ciekawa przyszłość. Byle tylko nie okazał się on jednorazowym wybrykiem w przerwach między kolejnymi Dungeon Synthowymi wydawnictwami Utreda. Ale ja spokojnie wymieniłbym je wszystkie za porządnie zrobiony i profesjonalnie wydany pełnowymiarowy album Gienah w stylu obu “Tripodów”, skręcających czasami w stronę muzyki zaprezentowanej pomiędzy “Gigantic Storm” a “Distant Planets”.

Piotr Wójcik