ELIF YALVAÇ – My Heart of Noise

Möller Records / DL / 2023

ELIF YALVAÇ My Heart of Noise Anxious Magazine

Bardzo mi tak po ludzku blisko do Elif, od kiedy przeczytałam, co myśli o „muzyce” i jakie miejsce zajmują dźwięki w jej codziennym życiu:

„Muzykę słyszę wszędzie: W dźwiękach naturalnych, w dźwiękach elektronicznych, mechanicznych. Chcę ją uchwycić i ukształtować, aby inni mogli usłyszeć to, co ja słyszę i doświadczyć tego, co czuję. Ostatnie lata spędziłam na próbach nadania sensu temu całemu hałasowi. Moje serce też jest hałaśliwe, ale powoli uczę się lepiej go słuchać”.

Zdaje się, jakby Yalvaç rozumiała specyfikę różnorodnych odgłosów i prowadziła swoistą kampanię na rzecz muzycznych pejzaży. Jej podejście do kompozycji jest równie emocjonalne, co do pojedynczych ich składowych – przeformatowanych sampli nagrań otoczenia, brzęku gitarowych strun, syntezatorów czy nawet starego Game Boya. Będąc absolwentką Uniwersytetu Technicznego w Istambule na kierunku “Sonic Arts” zdobyła niezbędne „narzędzia” służące jej z powodzeniem w muzycznych poszukiwaniach, w zasadzie balansujących na krawędzi inżynierii dźwięku.

Z samym tytułem – “My Heart of Noise” – również jest mi niezmiernie po drodze, tylko nie bardzo wiem jak go ugryźć. Z jednej strony wiadomo, muza płynie prosto z serca, inaczej to syf, na którym ucha zawiesić nie warto, z drugiej mam wrażenie, jakby rzeczone serce grało rolę oka cyklonu, epicentrum… w którym kondensuje się cała ta masa. Czyli jest jakby odbiornikiem i nadajnikiem jednocześnie. Tylko takim porządnym, o czułości elektroencefalografu.

Album, wydany nakładem islandzkiej wytwórni Möller Records, jest (jak na rzecz z pogranicza ambientu) bardzo różnorodny, a to za sprawą całej kolaboracyjnej mozaiki z muzykami związanymi w większości z samą Islandią. Przyznaję się bez bicia, że widząc te wszystkie konotacje, byłam bardzo ciekawa jak Elif, która wychowała się w wysuszonej na wiór, gorejącej Turcji, przetworzy brzmienia z krainy wulkanów i lodu, oraz co ostatecznie będzie w stanie z nich ulepić.

Wiedziałam co prawda, że niejednokrotnie podróżowała na północ i skoro islandzki label zdecydował się ją wydać, to pewnie wie „z czym się je” dość specyficzne odgłosy północnej natury, jednak najbardziej interesowało mnie czy da się zauważyć, że naprawdę skrywała je gdzieś głęboko w tym swoim hałaśliwym sercu?

Rozgrzane słońcem wzgórza Göbekli Tepe „brzmią” albo może „wibrują” przecież inaczej, niż takie zarośnięte jagodami i trawą norweskie Rødkleiva. Potwierdzają to moje własne badania i na tym mam czelność opierać swoją percepcję. Fizyka również mnie wspiera, twierdząc, że fale dźwiękowe zachowują się różnie w różnych temperaturach, a to musi mieć wpływ na ogólny odbiór „szaty dźwiękowej” otoczenia. Czy zatem wchodząc na lodowiec, czując go pod stopami, Yalvaç miałaby poczucie, że jest w domu? Czy zdarza jej się słyszeć echo z poprzednich wcieleń, czy cholera wie, jak nazwać to, co tam się dzieje poza ramami świadomości… Wiecie, kiedy człowiek staje po raz pierwszy życiu nad jakimś Fiordem na norweskim zadupiu i ma wrażenie, jakby już wdychał TO powietrze, słysząc z oddali TEN konkretny wodospad.

Odebrawszy “My Heart of Noise” z tej właśnie (egocentrycznej o zgrozo!) perspektywy potwierdzam, że egzamin zdano celująco, a sama płyta jest jak zbiór opowiadań. W dodatku dość spory, więc postaram się przybliżyć te, które najlepiej mi się czytało ;).

Drugi w kolejce do ucha “Gate Check” nagrany z Kristofferem Lislegaardem skojarzył mi się z artykułem, który przeczytałam w Nature, o „płaczących pomidorach”. Zespół badawczy z Tel Awiwu dowiódł, że rośliny, które są pozbawione wilgoci wystarczająco długo, wydają dźwięki i ten „płacz”, przypominający raczej odgłos pękających bąbelków powietrza, znalazłam właśnie w tym kawałku. Tak więc już na zawsze będzie to dla mnie oda do smutnego krzaka.

Trzeci utwór – “Mielimaisema” (mglisty krajobraz, czy jakoś tak) – powstał we współpracy z Saaramaiją Żórawski i odbywam w nim ewidentnie podróż sentymentalną do czasów fascynacji Aphex Twin. Estetyka, rytmika, wszystko to kojarzy się jednoznacznie z niezmierzonym bogactwem prac Ryśka, a jak wiadomo „wszystkie Ryśki to fajne chłopaki” (huehue).

Wychodząc z mgły nieuchronnie zbliżam się do kompozycji “Jökull á heljarþröm” kleconej do spółki z Magnussem Bergssonem. Jest dla mnie szczególnie poruszająca, chociaż z tytułu wyłapuję tylko słowa „lodowiec” i „piekło”. Gdyby Ludovico Einaudi nie wpadł ramię w ramię z bandą z Greenpeace na pomysł wykonania “Elegy for the Arctic” na platformie dryfującej u stóp umierającego lodowca Wahlenbergbreen, numer cztery mógłby spokojnie służyć za podkład dla tej pieśni żałobnej. Nie da się nad tym nie zatrzymać, nie pochylić… a może nawet należy uczcić minutą ciszy?

Dzieło tytułowe zrodzone wespół z Daniele Moog Girolamo (z którym to Elif połączyła podobno magiczna nić porozumienia od pierwszego wejrzenia), to festiwal doskonale skrojonego suspensu. Monolit taki rzeczywiście mógł powstać tylko na kanwie totalnego przymierza dusz i ta spójność płynie z każdej nuty. Był tam też moment, w którym miałam wrażenie, jakby za chwilę wjechać miała Anna Von Hausswolff ze swoim krystalicznym wokalem… niemal ją słyszałam i to było bardzo silne skojarzenie z konkretnym utworem (zgaduj-zgadula).

Dużo na jeden talerz, co nie? A dalej mamy jeszcze mityczne stworzenia z głębin (“Dronasaurus”) i dziecięce wspomnienia z szarży przez pokój dzienny koniem na biegunach (“Rainhorse”)… Dlatego właśnie, konkludując ten (może nawet i przydługi) wywód, skłaniam ku teorii, że serce Elif Yalvaç jest miejscem spotkań różnorodnych dźwięków znajdujących w nim swoisty punkt odniesienia, będąc jednocześnie doskonałym dyrygentem. Wszystko to jest bardzo świadome i osobiste, znajome jak własne tętno… Puk puk. Wystarczy tylko pochylić głowę i nadstawić ucha. 

Marta Podoska