Echoes of Yul – The Blessing Bell

Tar Trail Records / CD/DL / 2023

Echoes of Yul – The Blessing Bell Anxious Magazine

Gdy po długim wyczekiwaniu dotarł do mnie w końcu digipak z najnowszym Echoes of Yul, wydawnictwo to natychmiastowo powędrowało na szczyt odsłuchowej kolejki. “The Blessing Bell” znałem już wprawdzie częściowo z pojedynczych utworów prezentowanych w stacjach radiowych, niemniej jednak ostrzyłem sobie zęby, by wysłuchać pełnego materiału od deski do deski. Od kraja do kraja. Koniecznie z płyty. Nie z plików. Nie z sieci. Tu notabene ciekawostka, na nośniku wytłoczoną mamy datę 2023, w promocyjnych plikach takoż pojawia się rok bieżący, natomiast na przykład na bandcampie i w trzewiach Discogs możemy doszukać się daty premiery 11 listopada 2022. Trochę to niekonsekwentne i wprowadzające zamieszanie, traktujemy to jednak tylko jako taką ciekawostkę na marginesie (i trzymamy się nośnika fizycznego, zaliczając tej płycie rok 2023 jako datę premiery), a w końcu i tak najważniejsza jest muzyka. Skoro jednak wspomnieliśmy o nośniku fizycznym… Nie sposób się nad nim nie pochylić, przynajmniej na słów kilka. Echoes of Yul Anno Domini 2023 raczy nas bardzo ładnie, oszczędnie, ascetycznie wręcz wydanym digipackiem, z dominującą bielą, na tle której godnie prezentują się stalowo-antracytowo-niebieskawe motywy okładki i opisów (oraz stalowo-szare napisy na białym cedeku). Od tej całości odstaje tylko zaakcentowany na rozpisanej z tyłu digipaka liście utworów tytułowy “The Blessing Bell”, wyróżniający się lekko stonowaną czerwienią. A sama muzyka?

Jeśli ktoś zastanawiał się, z czym Michał Śliwa wróci po (dość) długim milczeniu, to chyba raczej się nie zawiódł. Ta płyta jest po prostu dobra, cholernie dobra. Do tego spójna i dopracowana. Czasami jest tak, że słuchamy rzeczy „puszczonych w radia” i zastanawiamy się, czy „reszta płyty da radę”. “The Blessing Bell” daje radę. Bez dwóch zdań. Już od pierwszego „Nic”, którego wprawdzie na żadnej antenie nie słyszałem, które jednak robi niesamowite otwarcie. „Nic” jest taką wypadkową mantrujących gitar z najbardziej chorych illbientów, wokalnych sampli (gdzie „koniec” z przyległościami sprawia wrażenie, że wypowiada go sama Anja Orthodox) i funeral jazzowego perkusyjnego wybijania rytmu. Słucha się tego naprawdę niesamowicie. Następujący po nim tytułowy “The Blessing Bell” wprowadza dodatkową szczyptę trip-hopu (sic!) i jakieś acidowe klimaty, zachowując przy tym jednocześnie zbudowany do tej pory nastrój. I, chciałoby się rzec, tak sobie to idzie, eskalując niespiesznie. Znany mi, między innymi z „Melodii Mgieł Nocnych”, “Quiet” wprowadza niepokojące beatowe sample, budzące miejscami skojarzenia ze… „Strzeż się tych miejsc” (oczywiście nie w oryginalnym wykonaniu Klausa Mitffocha, tylko w brawurowej wersji Fading Colours). Następujący po nim “Quitter” oferuje z kolei chwilowe spowolnienie i wyciszenie, racząc nas dodatkowo momentami przywołującymi pojawiającą się nagminnie u wykonawców amerykańskiej SGBS „niskociśnieniową kompresją” samplowanych klasyków. Tyle, że o ile ten „hamerykański” trend robi się powoli nużący i ekspresowo zaczął zjadać swój własny ogon (wybaczcie ludziska, ale słuchając piątego skompresowanego dwoma atmosferami “Lily was Here” zaczynam mieć bebilonowy refluks), tak tutaj Michał zastosował to rozwiązanie z głową, czyniąc z niego środek, a nie cel, ani tym bardziej bieda-znak rozpoznawczy.

I tak powoli upływa nam cała godzina z okładem, trzymając równy poziom, spójny klimat i nie szarpiąc na boki. Czasami jest wprawdzie ciut ostrzej (jak choćby w “The Chalk”, gdzie gitara dochodzi do głosu bardziej agresywnym przesterem), wszystko to jednak w ramach zamierzonej i z góry zaplanowanej konwencji, realizacji powziętego koherentnego artystycznego planu na całość. Szybko zresztą mamy uspokojenie klimatu w postaci „Radaru”, czy następującego po nim niesamowicie klimatycznego “Meadow”, którego pewnie nie powstydziłby się sam Sandro di Stefano i bez problemu znalazłby mu jakieś miejsce w którejś ze scen „Człowieka z Magicznym Pudełkiem”. Z kolei “The Latent View” (to już baaaardzo subiektywna wycieczka) przypomina mi, że chyba wszystko co było do zagrania, zostało już zagrane, obecnie zaś żyjemy w postmodernistycznej epoce przetwarzania i reminiscencji. Tym samym słyszę w tym kawałku niesamowitą i przyjemnie odświeżoną wariację na temat tytułowego utworu projektu Wejdas z płyty – nomen omen – “Wejdas”. To już jednak oczywiście tylko moje, zapewne dalekie, skojarzenia. Choć oczywiście skojarzenia ze wszech miar pozytywne. W “More Bad Years” znów pierwsze struny gra gitara, klimat zaś robi się powolutku taki „kończąco-finiszujący”. Całości idealnie dopełniają “Cone” i zamykające album “The Same”. Było długo? Ponad 71 minut? Naprawdę? Czas zleciał szybko, a to chyba najlepsze rekomendacja, zwłaszcza, że czasami i niespełna czterdziestominutowe albumy potrafią zanudzić człowieka na śmierć i sprawić, że jeszcze przed końcem ma już wszystkiego serdecznie dość.

Echoes of Yul nie jest projektem sypiącym wydawnictwami jak z rękawa. Kiedy już jednak powraca, raczy nas konkretną dawką naprawdę dobrej muzyki. I w sumie, tak szczerze… chyba wolę poczekać kilka długich lat na jeden długi, acz konkretny album Michała Śliwy, niż przesłuchiwać co dwa miesiące „cyfrówkę” jakiegoś projektu, którego dwudzieste ósme wydawnictwo niczym nie różni się ani od siedemnastego ani od dziewiątego… “The Blessing Bell” to płyta, którą należy co najmniej przesłuchać. A najlepiej nabyć. Na nośniku fizycznym. Howgh!

Piotr Wójcik