Current 93 – If A City Is Set Upon A Hill

House of Mythology / LP/CD/DL / 2022

Current 93 – If A City Is Set Upon A Hill

Życie to jednak potrafi zaskakiwać. Tu grom z jasnego nieba, tam trzęsienie ziemi; to zbiegłe z lasu dziki sieją spustoszenie w salonie fryzjerskim obok twojego bloku w centrum Warszawy, to meteoryt wielkości ciężarówki pierdolnie cię prosto w łeb. I tak praktycznie dzień w dzień. Wy też tak macie? O ile w ogóle jasno się wyraziłam, bo oczywiście nie mam tu na myśli dosłownego trzęsienia ziemi czy meteorytu (choć z tymi dzikami to akurat prawda), a metaforycznego w znaczeniu wstrząsających odkryć muzycznych. W moim przypadku takim trzęsieniem – i to międzyplanetarnym – z pewnością było odkrycie dungeon rapu (tutaj moja pierwsza recenzja z tej półki), a meteorytem – i to wielkości łańcucha alpejsko-himalajskiego – jest obecnie album If A City Is Set Upon A Hill Current 93, czyli na ten moment ostatni album zespołu, wydany w marcu 2022 roku.

I tak, wiem, co mogą sobie teraz pomyśleć co poniektórzy z moich wspaniałych, zabójczo seksownych Czytelników. Przecież ta odklejona lacha to odkąd była nastoletnią, pryszczatą kucówną jara się tym religijnym oszołomem, co mu nawiedzone mohery chciały odwołać koncert na Unsound Festival w 2015 pod zarzutem propagowania satanizmu, choć od lat jest on głęboko wierzącym chrześcijaninem, o religii chrześcijańskiej Biblii wie milion razy więcej niż ci wszyscy zapluci bigoci pędzący co niedzielę do kościoła razem wzięci, więc czego znowu się ten stuknięty babsztyl aż tak podnieca? I tak, ci, którzy tak myślą, mają w pewnym sensie rację, bo do teraz nie jestem w stanie pojąć, jak to się w ogóle mogło stać, że tak zachwycające dzieło – a wręcz jedno z najlepszych w liczącej ponad 80 pozycji dyskografii Current 93 – odkryłam dopiero teraz! I to tym bardziej że jest ono zadedykowane ukochanej Polce – jak tytułuje tę panią sam Tibet w książeczce dołączonej do płyty – czyli artystce Ani Goszczyńskiej, z którą współpracuje on od wielu lat. Oczywiście znamienna okładka ozdobiona porcelanowym, krwawiącym malunkiem, na którym widnieje scena Kaina mordującego Abla, co jakiś czas przewijała mi się przed oczami to tu, to tam. 

Lecz dosyć już tego obsesyjnego rozdrapywania przeszłości, czczego tłumaczenia się i kajania, bo czy naprawdę ma to jakiekolwiek znaczenie? Tu i teraz liczy się już tylko to, że nasze drogi, tj. If A City… i moja, wreszcie się spotkały, co jest doświadczeniem na miarę tego, które wywróciło moje życie do góry nogami mniej więcej 5 lat temu, gdy włóczyłam się samotnie po Dolinie Kiso w południowo-zachodniej części prefektury Nagano w Japonii, słuchając po raz pierwszy w życiu Pasji wg św. Mateusza J. S. Bacha. Tzn. doświadczeniem zachwytu, który to jest tak silny, wielowymiarowy i wszechogarniający, że w pewnym momencie po prostu musisz się zatrzymać, przycisnąć dłoń do serca i wziąć głęboki wdech. Poczułam to w Dolinie Kiso dzięki Bachowi i na ławce w pilskim (Wielkopolska) parku dzięki Tibetowi. Poczułam, że winnam odpowiednio uszanować, docenić i przeżyć to, z czym właśnie obcuję, aby móc ruszyć dalej.

Jednak długo zastanawiałam się nad tym, co w przypadku sztuki Tibeta miałoby oznaczać owo odpowiednie docenienie. Czyżby dogłębne przestudiowanie wszystkich nawiązań religijno-literackich, od których w jego tekstach roi się od zawsze? Bo jeśli tak, to musielibyśmy zacząć od samego tytułu, który odnosi się do serii tekstów klinowych sięgających czasów starożytnej Mezopotamii – serii znanej pod zbiorczym tytułem Šumma ālu ina mēlê šakin (ang. If A City Is Set Upon A Height), na którą składa się 120 tabliczek zawierających opisy ponad dziesięciu tysięcy omenów. Już taka perspektywa jest przytłaczająca, a dodajmy do tego jeszcze przypowieść o Kainie i Ablu, poemat Ghasta Or, The Avenging Demon!!! Percy’ego Bysshe Shelley’a, którego wątek pojawia się w utworze Clouds At Teatime, morderczego Piotrusia Pana w Joke Moon i powieść The Column Of Dust autorstwa Evelyn Underhill – anglokatolickiej pisarki znanej najbardziej ze swoich dzieł poruszających tematykę chrześcijańskiego mistycyzmu (utwór nr 5 nosi tytuł właśnie A Column Of Dust)… W takim układzie gwarantuję Wam, że z tej gęstwiny symboli i znaczeń nie wydostaniemy się nigdy. Zresztą, w tzw. świadomości zbiorowej Tibet funkcjonuje wszak jako poeta, którego nie rozumie nikt, a którego mimo to kochają miliony, co z pewnością jest jednym z kluczowych elementów niepowtarzalnego fenomenu Current 93.

W tej płycie szczególnie intryguje mnie pewien dysonans, który odczuwam, ilekroć celebruję jej odsłuch. Albowiem z jednej strony odnoszę wrażenie, że ze wszystkich tekstów Tibeta, z którymi miałam dotąd do czynienia, niniejsze rozumiem najmniej, a z drugiej –  jakieś tajemne wewnętrzne podszepty podpowiadają mi, że jeszcze nigdy nie śpiewał on tak pięknie o wszystkim tym, co nas wszystkich najbardziej zachwyca, dręczy i przeraża. Jakby całą tę rozrywającą nas od środka kotłowaninę sprzeczności, skrajności, wzruszeń i lęków wnet obnażył, okiełznał i przetłumaczył na język poezji. Język pełen metafor, alegorii i zawiłości, który w jakiś przedziwny, podświadomy sposób doskonale rozumiemy. Choć może za to osobliwe wrażenie odpowiedzialna jest w głównej mierze olśniewająca muzyka? Pochylmy się choćby nad instrumentarium utworu pierwszego, If A City… – mój Boże! Cóż to za bajeczny kolaż plam, ornamentów i niuansów! Hipnotyczne drone’y, subtelne klawisze, szlochające skrzypce, na których gra niesamowita Aloma Ruiz Boada, wytworna gitara akustyczna przywołująca na myśl średniowieczne ballady, przeszywające zawodzenia gitary elektrycznej i natchnione zaśpiewy Alasdair’a Robertsa („dworskie” brzmienie akustyka to także jego zasługa), a całej tej transowo-elegijnej ceremonii przewodzi jedyny w swoim rodzaju kaznodzieja, bard i głosiciel końca świata, David Tibet, którego przejmujący, przesycony smutkiem i dramatyzmem głos wyraża tak strach przed konsekwencjami ludzkiego zdeprawowania i niechybnym końcem, jak upojenie wszechobecnym pięknem – pięknem przyrody, muzyki, poezji, sztuki. I życia. Życia samego w sobie.

Folkowe skrzypce Alomy odgrywają kluczową rolę w kreacji melancholijno-baśniowego nastroju przenikającego całą płytę – jej instrument maluje czarujące, zjawiskowe melodie w każdym z utworów, choćby w zmysłowo niepokojącym There Is No Zodiac, któremu gitara elektryczna Andrew Liles’a i pulsujące syntezatory nadają nieco psychodelicznego posmaku, w porywającym, roztaczającym scenerię średniowiecznego miasteczka Joke Moon czy też w moim zdaniem najpiękniejszym na płycie Clouds At Teatime – tutaj misterny splot skrzypcowych lamentacji, rozmarzonych pasaży gitarowych, krystalicznych wokaliz Robertsa i złowróżbnych proroctw Tibeta wieszczącego nadejście ostatecznej zguby w najmniej oczekiwanym i najbardziej prozaicznym momencie (np. w trakcie picia tytułowej herbaty) to przykład kompozycyjno-aranżacyjnych czarów. Choć moglibyśmy spierać się do rana, czy tytuł tego najpiękniejszego nie należy się jednak rozdzierającemu serce The Child, And Fire bądź wieńczącemu cały egzystencjalno-spirytualny spektakl …Is Set Upon A Hill, którego fatalistyczny wydźwięk (And dead is your mistress / And dead is your wife / And dead are the children / As deaf as death are their streams / And the skies are silent) potęgują emanujące post-punkową posępnością gitarowe akordy, wkradające się na chwilę złowrogie elektroniczne dysonanse przywołujące echa industrialnych, „opętanych” początków Current 93 i tajemniczy żeński śpiew rozlegający się na samym końcu wraz z niepozorną, kołysankową partią klawiszy. Pozostaje tylko pytanie, czy po takiej kołysance uśniemy snem spokojnym, głębokim i niezmąconym czy może jednak to piekielne koszmary wyłomoczą nas od stóp do głów. Bo w świecie Tibeta możliwe jest i jedno i drugie. I oba warte doznania.

Oczywiście ironizuję z tym „spieraniem się”, bo If A City Is Set Upon A Hill jest emanacją, esencją, celebracją i doświadczeniem czystego piękna od pierwszej do ostatniej sekundy jego trwania. I pomyśleć, że pomimo niemal 40. letniej obecności na scenie Tibet z pomocą wybitnych producentów i instrumentalistów wciąż tworzy dzieła o takiej sile oddziaływania. I ta świadomość wprost zapiera dech w piersiach.

W wywiadzie dla NASTY Magazine – a trzeba przyznać, że lektura wywiadów z Tibetem to przygoda sama w sobie – David dzieli się niezwykle poruszającymi przemyśleniami, jak m.in.: „Najważniejszą rzeczą dla mnie jest widzieć wpływ, jaki moja praca wywarła na ludzi; jasność, pocieszenie lub szczęście, które im dała. Otrzymuję wiele e-maili od ludzi, którzy byli zrozpaczeni i być może mieli myśli samobójcze, i którzy mówią, że moja twórczość pomogła im przetrwać trudny okres. Mówią, że na nowo odkryli swoją wiarę, niekoniecznie wiarę chrześcijańską, ale wiarę w możliwość istnienia Boga, że stoi za nami wielka Miłość; jak powiedział Dante »miłość, która porusza Słońce i inne Gwiazdy«. Jeśli ludzie o tym pamiętają i zaczynają zdejmować swoje maski i stają się nadzy – nadzy w swoich duszach, to musi to być dla nich coś wielkiego, co ich uszczęśliwia”. Cóż, ja z pewnością nie jestem jeszcze gotowa na wygłaszanie jakichkolwiek deklaracji dotyczących boskości czy religijności, lecz co do jednego jestem pewna. Dzięki muzyce Tibeta wciąż na nowo odkrywam swoją wiarę w piękno, i to już od ponad 10 lat.

Data wydania: 11 marca 2022

Klaudia Putyra
Partyturiada – perypetie i wynurzenia muzycznej nerdki