Force & Form / Some Bizzare / LP/CD/MC / 1986

Horse Rotorvator, płyta, która działa jak stary, zardzewiały mechanizm znaleziony w ruinach świątyni – kręcisz korbą, a zamiast melodii wydobywają się wizje końca świata. Makabra, czyż nie? Coil stworzyli, a może bardziej raczej przywołali – jakby ktoś otworzył zaklęty portal i pozwolił, by przez głośniki przesączył się duch epoki, w której wszystko już zaczęło się rozpadać (i rozpada dalej). Dźwiękowy rytuał dekonstrukcji, msza odprawiana na gruzach Zachodu.
Wydany w 1986 roku, wciąż pozostaje jednym z najbardziej przejmujących i niejednoznacznych dzieł duetu Johna Balance’a i Petera Christophersona. Przeraża i jednocześnie hipnotyzuje, prowadząc przez pejzaże ruin, rozczarowań i duchowych uniesień. Muzyka, która pachnie krwią, kadzidłem i kurzem spalonych bibliotek, świątyń. Słychać w niej gniew, rozpacz przemienioną w ekstazę. W każdej nucie czuć to napięcie między wiarą a bluźnierstwem, między gestem modlitwy a uśmiechem samego Diabła. Tu, w jej wnętrzu słychać echa dekadencji Zachodu, zderzenie sacrum i profanum, miłości i śmierci – wszystkiego, co Coil uczyniło osią swojego niezaspokojonego świata.
Sama koncepcja albumu pochodzi z wizji Balance’a – apokaliptycznego obrazu koni Apokalipsy: „Horse Rotorvator był wizją, którą miałem, dotyczącą mechanicznej/mięsnej formy, która ora ziemię; naprawdę miałem tę wizję – straszną, palącą, ociekającą, przypominającą szczękę w nocy. … Czterej Jeźdźcy Apokalipsy zabili swoje konie i użyli ich szczęk, by zbudować ogromną machinę zdolną rozorać ziemię. To był Horse Rotorvator.” (The Wire, 1998). Maszyna, która miała rozorać świat po zagładzie – przygotować grunt pod nowy porządek. Brzmi groteskowo, niemal surrealistycznie, lecz w tej wizji kryje się coś bardzo ludzkiego: tęsknota za oczyszczeniem, za narodzinami w popiołach. To obraz absurdalny, ale też tragicznie prawdziwy – bo Coil zawsze wierzyli, że destrukcja to początek czegoś nieoczekiwanego, nowego. W Horse Rotorvator ten mit przybiera formę dźwięku – brudnego, ekstatycznego, niepokojąco pięknego. To płyta o potrzebie oczyszczenia, o rozpadzie, który jest aktem twórczym. O tym, że czasem trzeba spalić własny dom, żeby zobaczyć jego cień na tle nieba. Coil w tym okresie byli zafascynowani chrześcijańską ikonografią, kabałą, erotyką, rytuałem i transgresją – wszystkie te elementy tutaj się przenikają. Ta płyta nie jest tylko o destrukcji, ale też o szukaniu światła w najciemniejszych miejscach. Miejscach, do których nie mamy wstępu na co dzień. A te dźwięki nam to umożliwiają, jeżeli tylko otworzymy się na ukryte kosmiczne szczeliny.
Muzycznie album jest niejednorodny, a jednak spójny jak abstrakcyjny sen – jego logika jest emocjonalna, nie do końca racjonalna, wciąż tajemnicza, a jednak „zrozumiała” intuicyjnie. Orkiestralne aranżacje, industrialne rytmy, sample dźwięków wojny – a między nimi delikatne, niemal elegijne melodie. Coil wkracza na terytorium, które łączy teatralność z okultyzmem: The Anal Staircase, Slur, Circles of Mania brzmią jak obrzędy dla świata światła i ciemności, który dawno utracił swoją duszę.
A jednak, w tym całym zgiełku, jest moment szczególnej intymności i ukojenia – utwór Ostia (The Death of Pasolini). To właśnie Ostia od lat pozostaje jednym z moich ulubionych nagrań Coil – nie tylko ze względu na brzmienie, ale przede wszystkim na jego emocjonalny ciężar i znaczenie. Kompozycja poświęcona jest śmierci włoskiego reżysera Piera Paolo Pasoliniego, brutalnie zamordowanego w 1975 roku na plaży w Ostii. Coil nie opowiadają tej historii wprost – raczej rekonstruują ją w formie dźwiękowego requiem, jakby przywoływali ducha kina i cierpienia jednocześnie. Z jednej strony mamy tu dźwiękową czystość, wręcz sakralny spokój, z drugiej – melancholię, która tnie wszystko wokół jak szkło. Balance śpiewa delikatnie, jakby mówił do ducha, a nie do człowieka. W tym utworze Coil uchwycili coś niemal niemożliwego – moment, w którym brutalność świata styka się z transcendencją.
Horse Rotorvator to wielka ceremonia przejścia – od gnicia ku światłu. Coil nie oferuje zbawienia, lecz coś bardziej szczerego: świadomość, że każdy upadek niesie w sobie energię początku. To płyta o ciele, które pamięta duszę, i o duszy, która nie potrafi zapomnieć o ciele. Wciąż dziwnie aktualna, wciąż niepokojąca, wciąż żywa.
Ich muzyka nie jest pesymistyczna, mimo że bywa przytłaczająca – to swoiste świadectwo wrażliwości, które potrafi dotknąć tego, co najtrudniejsze. To dźwiękowy dramat o rozpadzie i pragnieniu transcendencji, które próbują się ze sobą pogodzić.
Horse Rotorvator nie jest tylko apokaliptyczną wizją czy mistycznym rytuałem, ale też niezwykle osobistą, queerową manifestacją. Coil nigdy nie traktowali swojej tożsamości jako tła – była ona częścią całego ich języka, alchemii, sposobu istnienia w sztuce. Na tej płycie homoerotyzm staje się siłą transformującą, gestem wyzwolenia i świętokradztwa zarazem.
John Balance i Peter Christopherson byli parą – nie ukrywali tego, choć w latach 80. oznaczało to automatyczne wykluczenie z wielu środowisk. Horse Rotorvator jest więc ich wspólną liturgią, dźwiękową celebracją ciała i pragnienia, które odmawia podporządkowania się normie. Słucha się tego jak modlitwy skierowanej do kochanka, ale takiego, który jest jednocześnie Bogiem, demonem i odbiciem w lustrze. Ich muzyka jest intymna w sposób, który przekracza seksualność – ale to właśnie homoseksualność daje jej ton szczerości, ryzyka i transgresji.
W utworach takich jak The Anal Staircase erotyka staje się otwartym rytuałem. Tytuł nie pozostawia wątpliwości – to metafora wejścia w głąb siebie, ale też w zakazane rejony pragnienia. Coil odwracają logikę wstydu: ciało, które było tabu, staje się świętym narzędziem – świątynią. Balance śpiewa o pożądaniu nie jak o grzechu, lecz o formie poznania, o drodze do transcendencji. Ta odwaga, by mówić o miłości między mężczyznami poprzez język mistyczny i apokaliptyczny, była wówczas czymś rewolucyjnym.
Nie ma tu taniej prowokacji. To raczej queerowa duchowość, w której sacrum i erotyzm stapiają się w jedno. Miłość jest tu nieustannie zagrożona, ale przez to jeszcze bardziej intensywna. Ich wspólna praca to rodzaj alchemii uczuciowej – z cierpienia, ekstazy i ciała tworzą złoto, dźwięk, który nie zna granic. Horse Rotorvator jest więc nie tylko płytą o końcu świata, ale też o miłości, która trwa mimo wszystko – wbrew Bogu, społeczeństwu i śmierci.
W tym sensie album jest jednym z pierwszych wielkich queerowych dzieł muzyki eksperymentalnej. Manifestem Coil była muzyka: fizyczna, zmysłowa, duchowa, pełna napięcia między ekstazą a wstydem. Ich homoseksualność nie był tu deklaracją, lecz prądem, który zasila cały ten dźwiękowy mechanizm.
Na Horse Rotorvator słychać to, co najpiękniejsze w miłości niemożliwej: tęsknotę, gniew, pragnienie przekroczenia ciała, ale też jego afirmację. W świecie Coil pożądanie staje się narzędziem poznania – jedyną prawdziwą drogą do Boga, jeśli ten w ogóle istnieje.
Mimo że od premiery Horse Rotorvator minęło prawie czterdzieści lat, jego queerowy wymiar wciąż potrafi wywołać napięcie i nieprzychylność nawet pozornie „otwartych głów”. Wciąż żyjemy w świecie, który tylko pozornie stał się bez uprzedzeń – z pozorną tolearancją i dodatkiem „jestem tolerancyjny, ale…” – tolerancja kończy się tam, gdzie zaczyna się prawdziwa inność. To paradoks: w epoce masowej komunikacji i deklaratywnej równości Coil nadal brzmią zbyt niebezpiecznie, zbyt namiętnie, zbyt szczerze. Ich estetyka cielesności i duchowości, splątanych w jedno, nadal prowokuje – bo przypomina, że wolność seksualna nie jest jedynie kwestią obyczaju, ale duchowej integralności.
Dziś Horse Rotorvator nadal brzmi jak proroczy sen, który się spełnił. Jakby Coil naprawdę otworzyli portal i pozwolili światu zobaczyć samego siebie – bez masek, bez iluzji. To album, do nieskończonego słuchania, gdy wszystko wokół staje się zbyt gładkie, zbyt logiczne. Bo Coil przypominają, że piękno i groza to dwie strony tej samej monety, a muzyka wciąż może być rytuałem. Krew z powietrza.
Z ruin może się narodzić coś nowego. Czasem nawet światło ma zapach spalenizny. A to jedna z płyt mojego życia.
Artur Mieczkowski
“On the Eve of the Apocalypse – the Four Horsemen betray their steeds – slitting open the animal throats – and in doing so release the Second Great Deluge – Horsegore – (the air choked with horsehair) – Infinite Divisibles Split – An infinity of open sewers.
The Four then fashion an immense earth-moving device from the collective jawbones – The Horse Rotorvator – with which to plough up the waiting world – (ROTA turns through 180 degrees to TARO) – Wheels replace Horses – Dark Horses Run – Dark Horses Run Deep (We plough the fields and scatter Our Dead Steeds on the land) … and Hell is paved with horseflesh.”