Subtext / LP/DL / 2024
Recenzja albumu Oneiris autorstwa Chloe Lula to swoista alegoryczna opowieść o artystce, która powraca do swoich muzycznych korzeni, by w nowy sposób spojrzeć na przeszłość i odnaleźć swoje miejsce w teraźniejszości.
Na wstępie zaznaczę, że Chloe Lula, która na tegorocznym Open Source Art Festival w Sopocie zrobiła na mnie piorunujące wrażenie swoim występem, udowodniła swoją wyjątkową zdolność do zderzenia elektroniki z klasyką. Oczywiście nie jest to żadna nowość ani odkrycie – jednak Chloe od czyni to w sposób wyjątkowo intuicyjny. Jej występ na tym festiwalu, sprawił, że jej twórczość zyskała nowy, głębszy wymiar. To było jedno z najciekawszych przedstawień (Festiwal odbywał się na terenie Teatru), jakie miałem okazję zobaczyć, i to nie tylko w kontekście festiwalu, ale również w porównaniu z innymi artystami, których podziwiam w ciągu ostatnich lat. Występ Chloe zakotwiczył się we mnie na długo i wpisał się głęboko w moją podświadomość.
Chloe, zderzając klasyczne brzmienia wiolonczeli z przestrzenną, niemal hipnotyczną elektroniką, pokazała, jak twórczość może być zarówno osobista, jak i uniwersalna. Słuchając jej na żywo, odczułem, że każdy dźwięk, każda nuta miała swoje miejsce i znaczenie, jakby artystka prowadziła nas przez labirynt dźwięków, odkrywając kolejne emocjonalne warstwy. Właśnie ta intuicja w poruszaniu się po gąszczu tajemniczych dźwięków jest tym, co sprawia, że album Oneiris rezonuje równie mocno z moim pojmowaniem tajemnicy w muzyce. Lula potrafi odnaleźć idealną równowagę między melancholią a nadzieją, między wspomnieniami a przyszłością. W każdym utworze słychać, że artystka doskonale rozumie, jak ważne jest balansowanie na granicy różnych światów – elektroniki i klasyki, przeszłości i teraźniejszości. To połączenie nie jest w jej przypadku eksperymentem, a raczej naturalnym wynikiem długiej podróży przez różne gatunki muzyczne i doświadczenia artystyczne.
Album Oneiris nie tylko potwierdza jej talent, ale również ukazuje wyjątkową intuicję w tworzeniu pejzaży dźwiękowych, które wciągają słuchacza. Chloe umiejętnie prowadzi nas przez labirynt swoich dźwiękowych wizji, pozwalając zagłębić się w mroczne, ale jednocześnie pełne piękna rejony swojej wyobraźni. To album, który działa nie tylko na poziomie intelektualnym, ale przede wszystkim na poziomie emocjonalnym, wciągając nas w swój świat i nie pozwalając wyjść, dopóki nie doświadczymy go w pełni.
Słuchając Oneiris, nie sposób nie odczuć wpływów, które czerpią ze źródeł mrocznych, hipnotycznych brzmień, a jednym z najbardziej oczywistych odniesień (przynajmniej na moje ucho) jest tu twórczość Coil. Szczególnie wyraźnie pobrzmiewają tu echa ich przesileniowych EP-ek i tych, które były związane z równonocą – utworów, które miały w sobie nie tylko surową moc, ale też magiczną świetlistość, mistyczną aurę. To muzyka, która otwiera bramy do świata niewypowiedzianego, tajemniczego, zbliżającego do natury, pozwalającego zagłębić się w rejony dźwięków, które otulają nas, jakby były zasłoną między światem realnym a czymś nieuchwytnym, niemal wiecznym.
Być może to wpływ Drew McDowall’a – z którym Chloe miała okazję współpracować podczas swojej miesięcznej rezydencji – odegrał pewną rolę w kształtowaniu tego albumu. Drew, który sam współtworzył ten coilowy, ponadczasowy świat dźwięków, mógł przekazać Chloe coś więcej niż tylko techniczne umiejętności – mógł otworzyć jej oczy/uszy na to, jak połączyć klasyczną edukację i intymność instrumentów, takich jak wiolonczela, z nowoczesną elektroniką w sposób, który nie jest tylko syntezą dwóch światów, ale ich stopieniem w jedno mistyczne doświadczenie.
Oneiris ma w sobie tę unikalną zdolność do balansowania między mrokiem a światłem. To album, który z jednej strony unosi nas w gęste, ciężkie, dronowe przestrzenie, pełne industrialnych zgrzytów i metalicznych brzmień, a z drugiej – chwilami rozświetla się czymś, co trudno opisać słowami. To uczucie, jakbyśmy ocierali się o wieczność, jakby muzyka Chloe miała zdolność do wydobywania czegoś, co istnieje poza czasem i przestrzenią. Takie momenty, kiedy światło przebija się przez mrok, są jak oślepiające błyski w tunelu – to one nadają albumowi tę niepowtarzalną magię.
W muzyce Chloe można poczuć coś więcej niż tylko techniczną biegłość – to muzyka, która dotyka rzeczy niewypowiedzianych, zbliża się do duchowości, którą Coil (duch tych panów będzie wracać przy okazji tej płyty) osiągali w swoich najbardziej transcendentalnych dziełach. Podobnie jak ich utwory, muzyka na Oneiris nie prowadzi nas bezpośrednio – zamiast tego podsuwa nam obrazy, emocje, stany, które oscylują na granicy snu i jawy, między przeszłością a przyszłością, rzeczywistością a marzeniem. Chloe Lula, podobnie jak… Coil, umiejętnie tka te delikatne, niemal niewidzialne nici, które wciągają nas w przestrzenie, gdzie wszystko jest możliwe, a każda nuta staje się krokiem ku nieskończoności.
To ocieranie się o wieczność, które słychać na Oneiris, sprawia, że album wydaje się być nie tylko muzycznym doświadczeniem, ale też czymś głębszym, niemal rytualnym. Każdy utwór jest jak fragment układanki, którą układamy w głowie, próbując zrozumieć, co stoi za tymi dźwiękami – Chloe z jednej strony pokazuje nam drogę (ten pozorny cel), ale z drugiej zostawia nas samych z pytaniami, które otwierają nowe przestrzenie. W ten sposób Oneiris staje się nie tylko muzycznym mostem między przeszłością a przyszłością, ale też swoistą medytacją nad tym, co niewypowiedziane, magiczne i ponadczasowe.
To, co szczególnie wyróżnia ten album, to sposób, w jaki Lula traktuje wiolonczelę – nie tylko jako instrument, ale jako symbol, który łączy ją z przeszłością i wspomnieniami. Wiolonczela staje się narzędziem, które prowadzi ją przez świat wspomnień i emocji, będąc czymś więcej niż tylko źródłem dźwięku. Oneiris jest więc podróżą pomiędzy różnymi wymiarami – nie tylko muzycznymi, ale i emocjonalnymi.
Chloe zderza tu swoje doświadczenia jako DJ-ki z delikatnością i intymnością akustycznych brzmień. Wiolonczela w jej rękach brzmi jednocześnie monumentalnie i intymnie, tworząc most między przeszłością a teraźniejszością, klasyką a nowoczesnością. Jest to zarówno konfrontacja z przeszłością, jak i celebracja tego, co nowe, jak gdyby muzyczne formy i konteksty przenikały się, tworząc nowe przestrzenie dla inspiracji.
Oneiris to album, który nie daje się łatwo zaszufladkować. Jest to dzieło balansujące na krawędzi snu i jawy, przeszłości i teraźniejszości. Dla fanów muzyki elektronicznej i eksperymentalnej, którzy cenią sobie artystyczną odwagę i umiejętność łączenia różnych światów dźwiękowych, jest to pozycja obowiązkowa.
I na koniec garść suchych informacji:
Urodzona w San Francisco, a obecnie mieszkająca w Berlinie, Chloe przez lata rozwijała swoją karierę jako DJ-ka i producentka muzyki elektronicznej. Jednak zanim w pełni zanurzyła się w świat techno, przeszła przez rygorystyczną edukację klasyczną, ucząc się gry na wiolonczeli w San Francisco Conservatory of Music. Z biegiem czasu odeszła od klasycznych ram, w poszukiwaniu czegoś, co pozwoli jej wyrazić się w pełni — i odnalazła to w elektronice.
PS. Z owym „odnalazła to w elektronice” bym się nie rozpędzał, istnieje duże prawdopodobieństwo, że wręcz przeciwnie – Chloe zagubiła się w elektronice i właśnie próbuje się z niej wydostać, jak ze snu (z greckiego ὄνειρος – sen, marzenie senne), który wydaje się trwać wiecznie, nie mając początku i końca.
Artur Mieczkowski