CD/ Silence Is Not Empty Records / 2021
Kiedy dowiedziałem się, że Paweł Grabowski, którego kojarzyłem wyłącznie z dawnego Miasto Nie Spało, wydaje nową płytę – nie wiedziałem kompletnie czego się spodziewać. O istnieniu but I’m not nawet nie wiedziałem, nie znałem też poprzednich wydawnictw tego projektu. Można więc powiedzieć, że do „daemon trance” mogłem podejść kompletnie bez uprzedzeń, oczekiwań, wygórowanych nadziei lub jakichkolwiek podejrzeń…
A co dostałem? Znakomity album, ponad pół godziny mrocznego dark ambientu, czy nawet raczej drone ambientu (nigdy nie lubiłem szufladek i zawsze irytowało mnie, gdy słuchacze czy recenzenci próbowali na siłę wymyślać jakieś nazwy styli, do których udałoby im się wrzucić dwa, trzy albo pięć podobnych projektów). Płytę, która jest jednocześnie spójna ale i różnorodna, co w tym stylu wcale takie łatwe nie jest. Że przy okazji miejscami jest monotonna, to inna sprawa – tak ma być, pewne miejsca i pewne dźwięki należy wchłaniać powoli, trawić dłużej niż pół minuty, czy minutę, one mają się weżreć. Masz je zapamiętać od pierwszego przesłuchania, a nie potraktować jak zasłyszaną w brudnym przejściu podziemnym plotkę, która jednym uchem wleciała, a drugim zaraz wyleciała i tyle jej było…
Otwierający „daemon trance I” powoli wprowadza nas w atmosferę całej płyty, uderzając dźwiękami ewokującymi z jednej strony stare horrory, z drugiej zaś przypominającymi te najbardziej mistyczne i psychoelektroniczne albumy wydawane w latach dziewięćdziesiątych przez Cold Meat Industry. „daemon trance II” przenosi nas powoli w rejony mniej mistyczne, ale równie przerażające. To utwór jakby żywcem wyjęty z głębokiego postapo. Momentami mam wrażenie, że słucham alternatywnej ścieżki do Metra 2033, choć równie dobrze można by zaryzykować stwierdzenie, że nie tylko jako soundtrack do gry, ale i filmu, te dźwięki pasowałyby jak ulał. Po nim jeszcze bardziej niepokojący „daemon trance III”, z przejmującymi pojedynczymi dźwiękami fortepianu, mieszającymi się z całym katalogiem innych odgłosów, gdzie całość idealnie zlewa się w muzyczną plazmę, powoli oblewającą mózg ze wszystkich stron, zaś te kilka fortepianowych dźwięków robi za systematyczne uderzenia drobnym metalowym, ostro zakończonym młotkiem, starającym się wybić dziurę w istocie szarej, by wspomniana dźwiękowa plazma wlała się jeszcze głębiej. „daemon trance IV” zabiera nas w podróż gdzieś głęboko, w katakumby naszej jaźni, gdzie odgłosy wewnętrznej otchłani mieszają się z dźwiękami uosabiającymi próbę wydostania się na zewnątrz tego wszystkiego. „daemon trance V” funduje nam tymczasem pulsującą (znowu wwiercającą się w okolice pnia) feerię dźwięków, bazującą na do bólu monotonnej podstawie, okraszonej dźwiękami towarzyszącymi oraz delikatnymi padopodobnymi wstawkami, kojarzącymi się z muzyką stricte elektroniczną.
O ile poprzednie utwory były po prostu mroczne – tak w tym przebija jakieś światło, światło to jest jednak dziwne, skażone, niby delikatne, ale jest w nim coś niepokojącego, ono jednocześnie pozornie uspokaja, ale zasiewa gdzieś tam na drugim, czy nawet trzecim poziomie wpisany głęboko niepokój. Do tego stopnia, że kiedy nastaje cisza między „daemon trance V” a „daemon trance VI” – odczuwa się jakby krótkotrwała specyficzną ulgę. Bardzo krótkotrwałą. „daemon trance VI” wciąga nas bowiem w prawie dziesięciominutowy seans strachu i niepokoju, z którego jedynym sensownym wyjściem wydaje się zapuszczenie tej samej płyty znowu od początku. Chyba, że się przełamiemy i wyrwiemy z tego zaklętego kręgu, zmieniając szybko w odtwarzaczu płytę na jakiś siermiężny Power Metal albo coś z Retro lub Vaporwave… Tak, to może się udać…
Piotr Wójcik