Wydanie własne / DL / 2024

Ostatni kwartał października na pełnej… czas więc popełnić kilka recenzji rzeczy choć może nie najświeższych, to jednak tegorocznych, takich które szkoda byłoby pominąć, a z różnego powodu nie zostały zrecenzowane na bieżąco. W ramach tegoroczne-przegapione zaczynamy więc albumem Lifecolours jednoosobowego projektu Angel. Projektu z gatunku coraz częściej pojawiających się na scenie przedsięwzięć stricte anonimowych, bądź takich, w których przypadku twórca bardzo mocno dba o to, by pozostać niewidocznym i jak się tylko da chronić swoją prywatność… Projektu momentami dość eklektycznego, choć generalnie oscylującego gdzieś od pogranicza bardzo tonalnego i niebuczącego dungeon synthu, przez comfy synth aż po mieszankę ambientu i muzyki medytacyjnej. I jeśli miałbym z tych wszystkich określeń wybierać najbardziej adekwatne do Lifecolours, to zdecydowanie będzie to właśnie to ostatnie.
Nie wiem czy to kwestia mojego obecnego nastroju, pory roku (a może wypadkowej obydwu), ale dawno nie słyszałem muzyki tak nieskomplikowanej wykonawczo i zarazem prostej jeśli chodzi o dobór środków wyrazu i brzmień, jednocześnie muzyki tak cudownej i kojącej. Lifecolours to album stosunkowo długi, nawet jak na Angel – piętnaście utworów i praktycznie półtorej godziny to sporo, fajnie jednak wciąga w ten nieziemski kojący spokój, jaki bije z tego wydawnictwa. Wydawnictwa, którego pomysł powstał podobno jakieś cztery lata temu i dojrzewał powoli do przekucia w urzeczywistniony materialnie album. Wydawnictwa na którym dominuje przede wszystkim samplowany fortepian, trochę przetworzonych sampli gitar, dużo padów, tonalnych klastrów i plam dźwiękowych. Wydawnictwa które ciągnie się bardzo powoli, idealnie zgrywając z jesienną aurą za oknem (choć ukazało się w marcu, czyli na przedwiośniu), zwłaszcza tych w momentach gdy na tle niespiesznych padów delektować możemy się prostym, delikatnym pianem.
Nie ma tu kompletnie żadnych fajerwerków technicznych, to płyta która w absolutnych stu procentach stawia na klimat. To płyta, którą (patrząc od strony technicznej) spokojnie nagrałby uczeń trzeciej, czwartej a w przypadku utalentowanego starszego padawana, może i drugiej klasy szkoły muzycznej. Ale też płyta z klimatem, który ciężko byłoby wyciągnąć niejednemu staremu wyjadaczowi ze sporym doświadczeniem.
Jedynym wyjątkiem od wszystkiego, co napisałem powyżej jest tylko jeden z (niewidocznych online) dwóch bonusów, przedostatni, długi, siedemnastominutowy utwór Ebony, zaczynający się mocno neoklasycznymi smyczkami, z dochodzącym fortepianem, utrzymany w dużo żwawszym tempie, wciąż jednak trzymający generalnie jednorodny klimat albumu, choć nieco sypiący się harmonicznie pod koniec.
Abstrahując od etykietek i, powoli, mojej ulubionej walki z tagami, z którą borykają się wydawnictwa i twórcy, Angel przychodzi do nas z fantastycznym albumem z pogranicza bardzo delikatnego ambientu i muzyki medytacyjnej, wpadającym przez większość czasu w tzw. contemporary piano. Nie jest to muzyka do porannej gimnastyki, nie jest to nic, czym dałoby się dobić baterie pod koniec ciężkiego dnia pracy, jednak jako kojący uspokajacz sprawdzi się bardziej niż znakomicie.
Data wydania: 1 marca 2024
Piotr Wójcik