Aja Ireland – Cryptid

Infinite Machine / DL / 2025

Aja Ireland – Cryptid

Aja Ireland – to żywioł, który miesza w kotle i buzje. Brytyjska twórczyni, laureatka nagrody PRS Oram za innowacyjną produkcję muzyczną, od lat rozgryza klubową scenę na kawałki, by złożyć ją na nowo z dymiących kości syntezatorów i krwawiących kabli. Jej koncerty, przyciągały tłumy na festiwalach jak CTM czy Supersonic. PoSLUG (2021) – albumie, który badał „prześwitujące, ociekające zniekształcenia” – oraz współpracy z Joeyem Holderem i LULALOOP (kostiumy zamienione w audiowizualne LSD), wraca z Cryptid. I nie prosi o uwagę – wydziera ją.

Wchodząc w świat (Cryptid), od razu czuję, że to nie jest zwykła płyta elektroniczna – to manifest wykrzyczany przez zadymioną kurtynę klubowego parkietu, gdzie ból i ekstaza łączą się w jeden puls. Aja Ireland, niczym współczesna kapłanka cyfrowego undergroundu, nie boi się wpuścić nas do swojego laboratorium: tu AI nie jest gadżetem, a narzędziem do rozbierania duszy na (poszczególne) częstotliwości. Jej nowy album to istna burza, która elektryzuje ciało, ale też każe się zatrzymać i zapytać: Czy moja podatność na zranienie to też rodzaj siły?

Otwierające Pearls Bleed Too uderza jak pięść w żołądek. To nie anthem, a krzyk plemienia – zbiorowy głos “broke bitches”, które tańczą na gruzach konsumpcjonizmu. Industrialne rytmy Aji mieszają się z chórem głosów, brzmiących jak modlitwa w klubowej toalecie. Słuchając tego kawałka, miałem ochotę rozbić lustro, by zobaczyć, co kryje się za fasadą “exclusive” imprez. Aja nie prosi o miejsce w tłumie – rozdaje je, jak ulotki z hasłami rewolucji.

Tytułowy Cryptid to podróż przez labirynt podświadomości. Dadaistyczne teksty („Losowe? A może właśnie najbardziej szczere?”) wiją się między bass-dropami, a AI służy tu nie do generowania, a do odsłaniania prawdy. „Jestem kryptydą” – szepcze Aja, a ja myślę o wszystkich naszych maskach, które topią się w sosie dysonansowych syntezatorów. To utwór, który boli jak szczere selfie zrobione o 3 nad ranem, o którym wolimy nie pamiętać (a jednak na kolejny dzień technologia w bolesny spoób przypomni nam o tym zajściu).

Kiedy bas wbija się w klatę piersiową, a rytm imituje trzask o podłogę, czuję, jakbym stał w pierwszym rzędzie dragowego show, gdzie każdy „upadek śmierci” to akt oporu. Aja nie udaje, że walka jest łatwa – jej muzyka brzmi jak zgrzyt, ale też jak śmiech, który zagłusza strach.

Najbardziej osobisty jest jednak 5 of Cups. Aja odsłania tu blizny po nałogach, a jej głos – raz rozbity na kawałki przez vocodery, a zaraz staje się zimnym szeptem – brzmi jak modlitwa w pustym kościele. Tarotowa karta rozkłada się w dźwiękach: syntezatory, fale white noise’u, a potem nagła cisza, w której słyszę własny oddech. To utwór, który nie pociesza, ale towarzyszy – jak dłoń przyjaciela na karku, gdy wymiotujesz w klubowej toalecie.

If You Don’t Exist to z kolei piosenka dla tych, którzy czują się jak duchy we własnym życiu. Inspiracja Ice Spice nadaje tekstom („Trąb, jeśli nie istniejesz”) ironiczny pazur, ale pod warstwą zabawy słychać tu łomot serca. Aja udowadnia, że nawet egzystencjalny ból da się zamienić w taniec, który poruszy nieistniejące ciała.

The Day I Fell Without My Wings I Landed In An Intimate Trap – hiperpopowy flirt z dziecięcą naiwnością. To moment oddechu, jak lizak podany w środku mrocznej imprezy rave. Ale nawet tu Aja nie daje się uwieść słodyczy.

Little Butt Baddie to hymn dla wszystkich, którzy kochają swoje ciało, choć świat mówi im, żeby się wstydzili. Drillowe bitty mieszają się z industrialnym zgrzytem.

Prawdziwym mistrzostwem jest finałowe Hundreds of Tiny Discomforts– bez patosu, za to z dźwiękowym realizmem, który ściska gardło. Glitchy imitują kłujący ból, cisza między nutami to echo pustki po utracie. To utwór, który nie szokuje – on obnaża. I pyta: „Czy trauma może być początkiem nowego beatu?”.

Cryptid to płyta, która nie daje schronienia. Wymusza konfrontację: z systemem, z sobą, z bólem, który nosimy w kieszeniach. Aja Ireland nie proponuje łatwych odpowiedzi – jej muzyka to krwawiąca rana, która jednocześnie jest różą wyrastającą z betonu. Po tym albumie nie da się wyjść czystym. I dobrze. Czasem trzeba ubrudzić się dźwiękiem, by przypomnieć sobie, że żyjemy.

Data wydania: 31 stycznia 2025

Artur Mieczkowski