Girón – Something Strange in the Mountains

Verlag System / CD/DL / 2023

Girón – Something Strange in the Mountains Anxious Magazine

Czy dobijając powoli do połowy lat dwudziestych XXI wieku możemy wciąż powiedzieć, że w klasycznej muzyce elektronicznej da się jeszcze nagrać coś nowego, odkrywczego czy świeżego? Dobre pytanie… Zwłaszcza po tylu latach, gdy z jednej strony zrobiło się trochę pusto, największe gwiazdy, grające elektronikę przez długie dekady zeszły już nie tylko ze sceny, lecz w ogóle z tego łez padołu, nikt ich nigdy de facto w pełnym zakresie nie zastąpił, a szereg pomniejszych wykonawców jak tylko mógł, starał się unikać jakiegokolwiek grania rodzącego nawet cień podejrzenia o ewentualne naśladownictwo czy nawet inspiracje. Od wielu, wielu lat mam wrażenie, że (przynajmniej w tej najbardziej kanonicznej elektronice) każdy starał się jak tylko mógł „iść swoją drogą”. Tak bardzo, że w końcu wszyscy porozchodzili się w różnych kierunkach a w centrum, czy na rozstajach z których wszyscy zaczynali, nie został nikt. Aż tu nagle pojawia się Girón… Pojawia się i zaczyna grać tak, jakby sobie zamierzał urządzić podróż sentymentalną po swoich ulubionych wykonawcach, rozwiązaniach, patentach, harmonii, czasach i stylistyce…

…a mimo to płyta “Something Strange in the Mountains” brzmi świeżo, nie razi wtórnością ani kopizmem, choć z drugiej strony nie boi się głębiej sięgnąć w zakamarki tych inspiracji, które Tomásowi Fernándezowi Girónowi gdzieś tam głęboko w duszy grają. Sięga jednak głównie po to, by się nimi inspirować i wydusić z tej fascynacji i z dzisiejszych syntezatorów aktualnie osiągalne maksimum, jednak przy zachowaniu pewnych kanonów. Już zresztą sama okładka tego digipaka i krój fontu zdają się wychodzić do nas z jasnym przekazem – będzie nostalgicznie, będzie w starym stylu, może nie krautrockowo jak można by na pierwszy rzut oka pomyśleć, ale na pewno będziemy zagłębiać się w przeszłość. Pobieżna lektura wykorzystanego instrumentarium może nas w tych domysłach wyłącznie utwierdzić. Model-D Behringera, rozbudowany Eurorack m.in. z Doepferem, Mutablem czy Winterem na pokładzie, Electribe, Lambda od Korga… Cała lista sprzętu, w którym kochają się retrolubni. Choć nie tylko oczywiście oni. Do tego mój ukochany Streichfett od Waldorfa, który w momencie nagrywania tej płyty nie miał nawet swojej programowej wersji. Nietrudno się domyślić, że na tej płycie posłuchamy czegoś więcej niż typowej ostatnio garażowej elektroniki na trzech instrumentach i dwóch ścieżkach na krzyż.

I oczywiście tak jest. Mamy tu ogrom inspiracji, starym Schulzem, Namlookiem, pierwocinami JMJ, jakimś bardzo głębokim Vangelisem, Mandarynkami, szkołą berlińską – a do tego mamy popis tego, co potrafią dzisiejsze modułowe (i nie tylko) instrumenty elektroniczne, bowiem inspiracje inspiracjami, ale jeśli ktoś ma otwartą głowę, sporo ciekawych pomysłów i potrafi grać / posługiwać się rozbudowanym instrumentarium, to oczywiście poza te wszystkie inspiracje zawsze wyjdzie, w tym przypadku nawet dość daleko, co wynika w dużej mierze z ogromnej różnicy potencjału dostępnych dziś syntezatorów.

Girón stawia w pierwszym rzędzie na klimat i trzeba przyznać, że bardzo udanie mu to wychodzi. Zwłaszcza w wolniejszych utworach, w których mimo niespiesznego tempa dzięki odpowiedniej pracy arpeggiatorów i basowej podstawy wciąż coś się dzieje. Cała ta płyta jest zresztą dobrze przemyślanym konceptem, z założenia opowiadającym historię owianego jakąś tajemnicą i niedopowiedzeniem lądowania obcych w górach. Momentami wręcz przypomina mi jedyny album nieodżałowanego i również hiszpańskiego Nexusseis, tyle że tamten projekt był równie neoklasyczny co elektroniczny i zniknął na dobre z pola widzenia jeszcze w zeszłym stuleciu. Girón to tymczasem elektronika pełną gębą, muzyka kierowana do najbardziej zagorzałych zwolenników el-muzyki w jej czystej formie, natywnej postaci. Żadnych dronów, harshów, noisów, żadnego wydziwiania, a już tym bardziej zabawy z jakimiś samplerami czy innymi wynalazkami. Girón pozbierał najlepsze syntezatory dzisiejszego świata, zmontował to co miał w jedną ogromną skrzynię, zamknął oczy i cofnął się z tym wszystkim w czasie głęboko w lata siedemdziesiąte. W okres, gdy pionierzy elektronicznego grania zachłystywali się potęgą wszechświata, inspirowali podróżą wgłąb siebie i odkrywaniem zakamarków swoich dusz, współpracowali z kraut-rockersami, dokonywali pierwszych, z czasem coraz śmielszych eksperymentów z brzmieniami i możliwościami, jakie dają instrumenty elektroniczne, czasami coś zjedli, czasami coś wypili, wypalili lub powąchali… To skutkuje nam oczywiście trochę nierównym pojedynkiem, bo ówcześni muzycy możliwości mieli jakby mniejsze, ale ponieważ oni już w większości nie grają, dajmy Tomásowi zaszaleć po tych pustych czasoprzestrzeniach z jego współczesnym sprzętem. Odwdzięczy nam się za to ponad godziną niesamowicie dobrej pełnoskalowej elektroniki. Takiej, jakiej dawno już na współczesnych wydawnictwach nie słyszałem…

Piotr Wójcik