
Mówi się, że Dagmar Johanne Amalie Overby w ciągu siedmiu lat (1913-1920) zamordowała od 9 do 25 niemowlaków. Jej proces odbił się szerokim echem po całej Danii. Podobno podczas rozprawy śmiała się i nazywała siebie bohaterką. Na pierwszy rzut oka dobra dusza, Dagmar, opiekowała się niechcianymi dziećmi z tzw. nieprawego łoża. Miała pełne ręce roboty, biorąc pod uwagę stan ówczesnej wiedzy medycznej o antykoncepcji, jak również podejście do rozrodu i kobiecej autonomii w ogóle. Swoją drogą coś mi to przypomina… na szczęście tylko trochę. Berbecie przekazywane Dagmar miały być oddawane do tzw. dobrych rodzin, adoptowane przez ludzi z wyższych sfer, dla których wychowanie i wyżywienie gnojka w tak ciężkich czasach nie stanowiło żadnego problemu.
Nic w tym również dziwnego, że zrozpaczone świeżo upieczone matki, często bardzo młode i bez dachu nad głową, chętnie oddawały swoje potomstwo wierząc, że czeka je lepsza przyszłość. To, co się działo potem owiane było tajemnicą do momentu, kiedy jedna z nich postanowiła wrócić po dziecko. Wtedy właśnie okazało się, że ofiary trafiały do pieca (żywe), do kanałów lub na zwykłe śmietniki. Dagmar dusiła, paliła i topiła swoich podopiecznych, całkiem nie najgorzej na tym zarabiając.

Spoiler alert – zarys fabuły
Magnus Von Horn i Line Langebek luźno oparli scenariusz Dziewczyny z igłą na tej właśnie historii, jednak Dagmar nie jest główną bohaterką filmu. Jest nią Karoline Nielsen – prosta szwaczka, której profesja z początku nawet zdaje się nawiązywać do tytułu. Nic bardziej mylnego. Vic Carmen Sonne doskonale pasuje do roli odważnej, silnej, acz nieco bezrefleksyjnej kobiety, którą okoliczności (i pochopne decyzje) pchają na coraz twardsze ściany. Kiedy jej mąż przez rok nie daje znaku życia z wojennego frontu, wdaje się w romans z właścicielem szwalni, co kończy się oczywiście ciążą. W międzyczasie do domu wraca oszpecony strzałem w twarz Peter, którego dziewczyna wysyła w diabły na rzecz nowej znajomości i wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że całkiem porządny z początku szef i dobrodziej okazuje się uczepionym mamusinego złotego cyca mięczakiem. Karoline traci pracę i zostaje sama jak przysłowiowy palec w dupie. Nieślubnie brzemienny palec.
Jedynym wyjściem z sytuacji zdaje się być aborcja, wówczas nielegalna w Danii. Karoline kradnie ogromną igłę i idzie do łaźni dla kobiet przeprowadzić zabieg. Dopiero tu pojawia się nawiązanie do tytułu… i to jest porządny cios w pysk dla widza – zaręczam. Zapewniam też, że nie ostatni. Zakrwawioną i osłabioną z wanny wyciąga ją (werble) Dagmar i oferuje pomoc po porodzie. Ciąża przebiega bez powikłań, mimo że w szyjce macicy było gmerane niesterylnym sprzętem, a dziecko rodzi się całe i zdrowe na stosie czarnej rzepy w niezwykle obskurnych okolicznościach. Peter Nielsen, którego i tak już los naznaczył dość boleśnie, decyduje się na przyjęcie z powrotem żony wraz z nie swoim potomkiem, jednak Karoline ucieka i zostawia dziecko u Dagmar, a potem wraca i postanawia z nią zamieszkać. Hej ho!
Typowa opowieść o babskiej przyjaźni
Oprócz tego, że Karoline karmi piersią dość wyrośniętą dziewczynkę co mnie osobiście cringuje w tym filmie najmocniej, kobiety się zaprzyjaźniają i prowadzą razem biznes, ćpając od czasu do czasu eter i popijając go naftą do lamp. Człowiek się nawet uśmiechnie, że nareszcie obie mają do kogo gębę otworzyć i z kim znosić trudy bycia kobietą w patriarchalnym społeczeństwie, jednak pewnego dnia dziewczyna postanawia śledzić swoją przyjaciółkę i jest świadkiem morderstwa, co zupełnie (nie dziwota) rozpierdala jej świat.
Widzi, jak Dagmar dusi niemowlę w ciemnej, zapyziałej uliczce, po czym upuszcza zwłoki do kanału ściekowego. Plum.

Po więcej istotnych szczegółów zapraszam do kina, a teraz obrobimy dupę formie…
Film jest czarno-biały, co skutecznie wzmacnia efekt bezwzględnej surowości realiów Danii z początków XX w. Błoto na ulicy aż się klei do oczu, brud z czarnej rzepy chrzęści w zębach, a pościel, w której śpią bohaterowie, wygląda jak odpad z hospicjum dla trędowatych. Wszechobecny brak higieny, wykształcenia, głód i bezrobocie przy ogromnym rozwarstwieniu społecznym sprawiają, że groteska tańca światła i cienia w bogactwie tonów szarości jest wyjątkowo uderzająca, a dla mnie – turpistki – zwyczajnie… piękna. Wzbogacony o elementy surrealistyczne, przywołujące na myśl produkcje niedawno zmarłego Lyncha, a nawet dawno zmarłego Browninga, obraz jest bez dwóch zdań aktywatorem wszelkiej maści niewygodnych odczuć, od czystej odrazy po boleśnie kłujące (igłą) współczucie.
Jak brzmi nieszczęście i beznadzieja?
Autorką muzyki do filmu jest Frederikke Hoffmeier, znana szerszej publice jako Puce Mary – perła duńskiej sceny eksperymentalnej. Z pozoru zdawać by się mogło, że przeszczep z ciężkiej elektroniki nie przyjmie się na zainfekowanej niedolą ponad stuletniej tkance, ale industrialne i surowe dźwięki doskonale dopełniają się z kontrastem królujących na ekranie czerni i bieli. Soundtrack z filmu ma się pojawić niebawem na nośniku, tak przynajmniej zapowiada Frederikke, na którą (póki co z dwóch stron – Europejskiej Akademii Filmowej i Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych) posypały się nagrody i pochwały, dodam, że w pełni zasłużone. Można się ze mną nie zgadzać (zachęcam), ale zestawienie muzycznej sztuki nowoczesnej ze spleśniałą zamierzchłością czasów minionej epoki podkreśla tylko premedytację, z jaką kreowano to dzieło.
Oczywiście jak tylko ukaże się ścieżka dźwiękowa, obiecuję napisać kilka zdań na jej temat. Zżera mnie ciekawość, jak będzie się prezentować w odosobnieniu od obrazów z góry narzuconych i w zacnym towarzystwie horrorów z mojej własnej głowy. Czekamy.
Marta Podoska
Zdjęcia pochodzą z serwisu filmwebp.pl