Mimo, że sporo jest „mnie” w recenzjach na łamach Anxious, trudno jest mi pisać o „rzeczach” własnych. Opisywanie odczuć i przeżyć w odniesieniu do sztuki tworzonej przez innych jest na tyle bezpieczne i za szybą, że jestem w stanie to robić niemal bezwstydnie. To się dzieje w czasie rzeczywistym, niezupełnie też zależnie ode mnie. Jest jak wspomnienie, wracające kiedy spaceruję po dzielni, gdzie dorastałam. Z automatu. Flashback.
A tu…
Nie znajdziecie w sieci strony „podoska-art” ani profilu na Insta czy też facebooku gdzie promuję moje obrazy (i różne inne formy, którymi dosłownie rzygam na lewo i prawo). Nie skończyłam studiów kierunkowych (ani żadnych). Nie jestem człowiekiem zorganizowanym. Nie mam też w głowie zupełnie pomysłu, na target – środowisko odbiorców tego wszystkiego. To się miesza z prywatnym życiem i wątpię, żeby kiedykolwiek stało się „pracą zarobkową” z gruntu. Wolę mieć wolność tworzenia i myć sracze, dosłownie, żeby zarobić na życie… niż malować, czy pisać coś, czego zupełnie nie czuję.
W moim małym pokoiku, na parterze mieszkania w bloku z wielkiej płyty powstaje to, co powstać musi… żebym nie ochujała. Żebym przestała myśleć, chociaż na te marne sekundy. „Klisza” co nie? Ale co ja poradzę, że tak naprawdę pytanie „dlaczego” pozostaje w sferze pracy między mną a terapeutą (pozdro Janek!). Środki wyrazu zaś prześcigają się między sobą w wielkiej gonitwie o mój czas i uwagę, jak osobowości, które czekają, aż padnie na nie światło reflektora na scenie teatru co najmniej rozdwojonej jaźni. Czasami autentycznie czuję się jak zderzacz hadronów.
Dlaczego mój słomiany zapał nie pochłonął malowania akrylem na płótnie – tego nie wiem. Nie wiem też, dlaczego zaczęłam i ciągle w to idę, skoro ponad 30 lat dosłownie nie znosiłam malowania farbami. Na początku tematem prac byli bezdomni na ulicach Warszawy. Pod knajpą, w której pracowałam sypiał na przystanku typek, zawsze z gaci wystawał mu tzw. dekolt hydraulika. Bywał u mnie po wodę i w toalecie. Ludzkie sprawy. W końcu kupiłam płótno i po prostu go tam umieściłam, a potem to jakoś poszło. To było ze trzy lata temu.
Kiedy człowiek spaceruje sam po ulicach miasta, dostrzega bardzo wiele pięknych, brzydkich, smutnych, interesujących sytuacji. Jakby rzeczywistość w tych momentach robiła stop klatki, specjalnie dla mnie, żebym nie czuła w środku tej pustki. Niektóre motywy są od znajomych z różnych stron świata… Wyobraźcie sobie, że ktoś idzie po ulicy, widzi misia na chodniku albo zdeptaną skarpetę w kwiaty i myśli: wyślę to do Marty. Czasem zauważę coś w filmie, na ścianie, w krzakach. Naturalny pęd do dzielenia się pięknem (w brzydocie też tkwi piękno) tych momentów nakazał mi chyba je zamrażać. No i tak to.