„Mam estetykę snajpera na dachu” – powiedział Jean Luc Godard, chcąc dać do zrozumienia, że zamiast karabinu uzbroił się w kamerę. Patrząc z kolei na obrazy z filmów Beth B trudno nie odnieść wrażenia, że ona także szkoliła się w filmowej partyzantce i będzie to komplement najwyższej rangi. W niefalowym filmowym światku inspiracja Francuzem była aż nazbyt oczywista. Wszyscy niefalowcy chcieli być jak Godard, a zwłaszcza Amos Poe. Widać to po charakterystycznie Godardowskim umieszczeniu fabuł w klatce kina gatunkowego – zazwyczaj jest to klatka noir i, tak jak u Godarda, znienacka rozsadza ją dysharmonia kolorystyczna. Poe chętnie maluje światłem w kadrze, przecina gładkość odbioru ciemnobłękitnym wnętrzem mieszkania detektywa w Subway Riders. To działa. Ale tylko Beth B potrafi to robić z takim wyczuciem, smakiem i świeżością. Potrafi, bo jest plastyczką z dyplomem – jej sztuka jest zatem często bliższa galeryjnym instalacjom niż klasycznym narracyjnym filmom.
Autorka ma oko do scenografii – potrafi wprowadzić nieład za pomocą ledwie jednego, ale istotnego detalu – olbrzymiego wypychanego kangura rozmiarów rzeczywistych umiejscowionego w salonie jednej z głównych postaci. Traktowanie przez nią scenografii jak niemal osobnego bohatera – tak charakterystyczne dla wszystkich filmów przedstawionych przeze mnie w cyklu No Wave Cinema – będzie kopiowane. To również klasyczny Godardowski trop – znany krytyk filmowy i reżyser wtykał przedstawicielom klasy średniej w dłonie łuk, by po Brechtowsku wprowadzić widzów w poczucie dyskomfortu. Beth B robi to cały czas, zaczynając film od stopniowo rozjaśnianej przez morski strumień światła ciemności. Śladem kryminału noir gra ekspresjonizmem. I wygrywa. Niby są w tym kryminale umoczeni politycy, niby jest wyższy przekaz, ale koniec końców – jest to artystowsko napuszone. Ciężko traktować ten scenariusz na serio, bo nie nim do końca film zdobywa widza. Co ciekawe, jednak w bardzo wąskim gronie reżyserek No Wave Beth nie sili się na przekaz feministyczny. Ten zdaje się ją wyjątkowo mało interesować. Owszem – w swojej twórczości podkreśla kobiecą symboliką bardzo dosadnie, np. rozpoczynając jeden ze swoich teledysków The Dominatrix sleeps tonight od odpalenia przez protagonistkę zapałki od butów na obcasie wysadzanych ćwiekami. Bardziej zależy jej jednak na wystrzałach z broni stylu.
Ujmuje też anarchizmem – nieco ponad dekadę później powtórzonym przez dekadenckie zabawy jednego z proroków kina kontrkulturowego lat 90. – Gregga Araki. Araki ma może więcej lekkości w zabawie w kino i nie udaje, że o coś mu chodzi, ale wiadomo, że nie jest innowatorem z krwi i kości, lecz spadkobiercą pewnej tradycji. Tradycji, która pod warunkiem, że jest się w stanie przyjąć poetykę wizualnego oporu jako treść, potrafi być bardzo wynagradzająca. Czuć w niej autentyczne sprzężenie spustu migawki z sercem – odruch rzadko wyczuwalny nawet u dzisiejszych kinowych kontestatorów.
Marcin Zimmermann
Piramida Instytut