Zdradzę Wam teraz, czytelnicy, pewien sekret: to całe kino niefalowe to trochę kłamstwo. Kłamstwo i zarazem róg nierozpoznanej obfitości. Z filmową niefalą jest problem, bo zjawisko to zostało nazwane po czasie, zaś by je opisać posiłkowano się często wywiadami z postaciami znanymi w środowisku, których filmy pod kątem czysto warsztatowym są bardzo ubogie. Można by to jeszcze uznać za przejaw wyższości ekspresji nad umiejętnościami, gdyby nie fakt, że nurt ten ma w zanadrzu kilka znacznie bardziej wyrafinowanych i niestety totalnie pomijanych produkcji.
Ich wpływ na całą kulturę popularną lat 80. jest często umniejszany. Tak – Jim Jarmusch był twórcą niefalowym, ale już tak bardzo przeniknął do świadomości jako marka, że jego związki z niefalowcami są praktycznie zatarte przez czas. Co więcej, Jarmusch wiedział, jak ustawić kadr i nagrać dobrze dźwięk – a to już niemal przewinienie. Amos Poe – być może najczęściej wspominany twórca niefalowy, również romansował ze świadomym tworzeniem – do tego stopnia, że operator jednego z jego ostatnich filmów – Alphabet City został zatrudniony do pierwszych odcinków Policjantów z Miami. Dzisiaj nikt już o tym nie pamięta. Ale patrząc na pastelowo-neonowe oświetlenie mniej znanego brata Miami Vice nietrudno zrozumieć, skąd Michael Mann czerpał inspirację.
Jeszcze rzadziej mówi się w kontekście niefalowców o eksperymencie przeprowadzonym na pornografii. Cafe Flesh – film o perwersyjnej spelunie, ukrytej gdzieś w dotkniętym tajemniczą epidemią Nowym Jorku, nosi w sobie wszelkie cechy artystycznego, czystego kina. Zaczyna się jak zaproszenie na kopulacyjne show, a następnie wciąga w coś, co w istocie jest pornograficznym performancem, który mógłby wyreżyserować zespół Devo. Tak, jak No Wave miało być dekonstrukcją przyzwyczajeń słuchaczy, mieszając ze sobą style, tak Cafe Flesh sięga po podobne narzędzia – są tu sceny niczym przeniesione z teatru absurdu, są montażowe spowolnienia klatek i jest oczywiście seks. Jest to jednak seks przedziwny, będący często zupełnie odrzucającym przeniesieniem wizji o tym, czym mogłyby być futurystyczne fantazje. To seks „obcy” kierowany do wyobcowanych – tych, którzy ucierpieli w trakcie epidemii, a w rezultacie nie mogą przekroczyć cienkiej linii pomiędzy patrzeniem a uczestnictwem. Ta granica wydaje się być bardzo realna – pokazuje bowiem, czym mogło żyć miasto. I może żyło, a gdzieś za rogiem mieścił się taki teatr dla zarażonych. W końcu noc jest życiem, zaś świt jej nie kończy.
Marcin Zimmermann
Piramida Instytut