KovnaFest w Kościele św. Szymona i Judy w Pradze, 16.11.24
„Gdy występuje obawa przed każdą wyżyną, a zjawiają się straszydła po drodze, a zakwita drzewo migdałowe, a ociężałą jest szarańcza, a żądza przemija. Bo idzie człowiek do wiecznego domu swojego, a krążą po ulicach żałobnicy”. Księga Koheleta XII:5 | Izaak Cylkow – Przekłady Starego Testamentu (1883 – 1914)
„Kiedy objawiły mi się słowa ŚWIATŁO OPUSZCZA NAS WSZYSTKICH, doznałem pięknej i przerażającej wizji ŚWIATŁA, które nas opuszcza, po czym wraca do swojego DOMU. Dzieje się to, gdy zmierzamy bądź przygotowujemy się do wyprawy do naszego WIECZNEGO DOMU (Księga Koheleta XII:5). Widzę to teraz przed moimi oczami jako DUCH. Stworzyłem kilkaset takich obrazów, używając oryginalnych wiktoriańskich i edwardiańskich odbitek z końca XIX i początku XX wieku, głównie brytyjskich [przykłady na załączonym obrazie]. Na każdej z nich namalowałem ŚWIATŁO opuszczające Żywych i Martwych”. [1] David Tibet o albumie The Light Is Leaving Us All.
„Tibet mówił o swoich albumach, iż często zaczynają się od konceptualnego pomysłu, którym często jest tylko jedna fraza”. [2]
Jadąc dzień przed koncertem do Pragi, towarzyszyło mi przekonanie, że co jak co, ale koncert Current 93, który miał odbyć się w ramach festiwalu 𝕂𝕠𝕧𝕟𝕒𝔽𝕖𝕤𝕥, może być już „tylko” równie piękny, co ich majowy występ w Londynie. Albowiem nie byłam w stanie sobie wyobrazić, że można go czymkolwiek przebić. No, chyba że zespół ni stąd, ni zowąd sięgnąłby po takie utwory ze swojego astronomicznego katalogu, o których wykonaniu na żywo pozostaje mi tylko śnić np. Passing Horses, A Silence Song, Red Hawthorn Tree, I Looked to the South Side of the Door, The Seahorse Rears to Oblivion czy… Westron Wynde, co jest chyba najbardziej szalonym pomysłem. Jednakże już w momencie, w którym murami kościoła św. Szymona i Judy wstrząsnęła infernalna kakofonia utworu Ach Golgotha (Maldoror Is Dead), z całkowicie irracjonalnych i niezrozumiałych dla mnie pobudek już wtedy wiedziałam, że będzie to wydarzanie, które wstrząśnie mną jeszcze silniej niż wiosenna wizyta w Anglii.
Oczywiście możemy, a być może nawet powinniśmy spierać się co do tego, czy porównywanie koncertów ma jakąkolwiek rację bytu – zwłaszcza w przypadku takich zjawisk jak Current 93, którzy to przecież lubują się w rearanżacjach i reinterpretacjach starszych kompozycji, co w efekcie sprawia, że każdy z ich występów staje się odrębnym bytem. Z pewnością warto porównywać wykonania poszczególnych utworów pod kątem technicznym, tj. analizując różnice w instrumentacjach czy realizacji wokalnej, ale niekoniecznie postrzegać w kategoriach „lepszy” i „gorszy”. I tak, wiem, że takie stwierdzenie trąci idealizacją, brakiem obiektywizmu i bezkrytycznym uwielbieniem wobec „idola” (na które to określenie mam zresztą uczulenie). I może faktycznie wyzbycie się takiego myślenia nie jest takie proste w sytuacji, w której nagle uświadamiasz sobie, że danego artysty zacząłeś słuchać jeszcze jako zakompleksiony nastolatek, aż tu nagle masz na karku 32 lata, a ta fascynacja trwa dalej – rozwija się, pogłębia, daje coraz więcej satysfakcji i po prostu czystej frajdy. Mówiąc wprost, wydaje mi się niekiedy, że jest to uczucie wymykające się próbom jakiejkolwiek racjonalizacji.
Trudno też polemizować z faktem, że na mój odbiór tego akurat koncertu znamienny wpływ miało miejsce, które udało mi się „zagrzać”, czyli to pod samą sceną i na wprost samego Tibeta. Najwyraźniej 5-godzinne koczowanie pod drzwiami się opłaciło, co nie oznacza jednak, że zachęcam kogokolwiek do takich praktyk, a innymi słowy do podejmowania ryzyka odmrożenia sobie pośladków. A skoro już przy tym jesteśmy, to zwyczajnie nie mogę w tym miejscu przemilczeć dwóch, delikatnie rzecz ujmując, nieprzyjemnych aspektów organizacyjnych wydarzenia. Po pierwsze, otwarcie drzwi wstępnie zaplanowane było na godzinę 18:30, a start koncertu na 20:00. Jednakże na pół godziny przed planowanym otwarciem dowiedzieliśmy się, że do środka wejdziemy dopiero o 20:00, a koncert zacznie się o 21:00. Nietrudno się więc domyślić, że opóźnienie tak poważne wywołało u zgromadzonych pod kościołem niemałą frustrację, choć wydaje mi się, że większość z tłumnie przybyłych fanów mimo to postanowiła nie ruszać się z kolejki i dzielnie trwać dalej w gorliwym wyczekiwaniu. Po drugie, i co nie tyle frustrujące, co wprost oburzające – w momencie rozlokowywania widowni w poszczególnych siedzących bądź stojących rzędach – w zależności od rodzaju posiadanego biletu – okazało się, że osoby, które tą procedurą miały koordynować, momentalnie straciły nad tym kontrolę. Doprowadziło to w konsekwencji do sytuacji, w której posiadacze biletów na miejsca siedzące zostali odesłani na tyły do rzędów stojących (i siłą rzeczy na odwrót). Jak wielkie musiały być rozczarowanie i wściekłość tych osób? Nie śmiem sobie tego nawet wyobrażać, a niesmak po tym incydencie pozostał.
Konwencja rozpoczęcia koncertu jest na tegorocznych koncertach Current 93 elementem niewątpliwie sztandarowym, o ile nie już ikonicznym. W pierwszej kolejności widownia ląduje w otchłani chaosu, grozy i paranoi, gdy na scenie pojawia się twórca eksperymentalnych sztuk wizualnych, Davide Pepe, który zza swojego pulpitu operuje grafikami i animacjami wyświetlającymi się na rzutniku, a także towarzyszącą im ekstremalną muzyką. Tę surrealistyczną produkcję opisałam w szczegółach w mojej relacji z Londynu, więc żeby już się nie powtarzać, zaciekawionych odsyłam właśnie tam. W gruncie rzeczy setlista praska niewiele odbiegała od tej londyńskiej, jednak na sam koniec nastąpił na scenie przełom tak piorunujący, że w najbardziej kolorowych snach nie mogłabym sobie wymarzyć, że czegoś tak niezwykłego dane mi będzie doświadczyć jeszcze za życia. Ale o tym nieco później.
Zgodnie z ową konwencją zaraz po morderczym Ach Golgotha (Maldoror Is Dead) na tle złotego ołtarza, misternie zdobionej ambony i rzeźb archaniołów zapanowała czysta, taneczna radość w rytmie disco i nieśmiertelnego szlagiera Rivers of Babylon Boney M. Disco, które w wydaniu Current 93 – a im w końcu choćby i najbardziej niewyobrażalne fuzje gatunkowe nie straszne – przeradza się pod koniec w, no cóż, w koniec. Po prostu koniec przeradza się w koniec, gdy na rzutniku ukazuje się nagranie wybuchu nuklearnego, a muzyka „rozlatuje się” na kawałki w industrialnym kotle. I to się dopiero nazywa Hitchcockowskie wejście, czyż nie? Wręcz druzgocąco zaprezentowało się lamentacyjne Alone, jeden z wielu tekstów, w których Tibet snuje rozważania nad człowieczą marnością. I choć opracowana na potrzeby tegorocznych występów instrumentacja tego utworu nieszczególnie mnie porywa – wszak wersja studyjna z tym wyeksponowanym basem (na żywo jego rolę przejął fortepian) i mantrycznym fisharmonijnym dronem jest absolutnym mistrzostwem – to gdy Tibet oznajmia wszem i wobec, iż Even death is better / Than this useless life, to doprawdy trudno nie poddać się dekadencji, ciemności i zwątpieniu w jałowość wszelkich wysiłków. Baśniowe The Descent of Long Satan and Babylon i sarkastyczne This Carnival Is Dead and Gone wypadły świetnie, choć nie będę ukrywać, że spośród tylu genialnych piosenek, które znalazły się na albumach Thunder Perfect Mind i All the Pretty Little Horses, akurat te należą do moich najmniej ulubionych, więc tu niestety nie poszarżuję z zachwytami. Pozachwycam się jednak dzwoneczkowo-gitarową oprawą eterycznego Bright Dead Star, w którym przewija się kolejna – bardzo istotna w zakresie Tibetowskich kontemplacji nad śmiercią i życiem wiecznym – wizja „światła opuszczającego nas wszystkich”, którą zainspirował przytoczony powyżej wers z Księgi Koheleta.
Swoje najgorętsze zachwyty dedykuję jednak przepięknemu A Thousand Witches, który to utwór bez cienia zawahania określiłabym jako koronny punkt całego wydarzenia. Sama konfiguracja melodii wygrywanych tutaj przez poszczególne instrumenty mogłaby być tematem wielostronicowej rozprawy, lecz to, co w Tysiącu wiedźm fascynuje mnie najbardziej, to zdecydowanie tekst. Oczywiście relacja z koncertu nie jest polem ku takiej analizie, więc na takową poświecę osobny wpis, tym bardziej że w Internecie natrafiłam póki co na jeden jedyny tekst, w którym autor zwrócił uwagę na bardzo według mnie istotne nawiązanie do historii Who put Bella in the Wych Elm?, tj. niewyjaśnionego zabójstwa kobiety, której szczątki odnaleziono w 1943 roku w Worcestershire. Ponadto wątek tej tragedii podejmują także grafiki autorstwa Tibeta przedstawiające wypełniony czernią kontur krótkowłosej kobiety w sukience, który pojawia się na różnorakich tłach. W tekście odnaleźć możemy wiele innych odniesień do historycznych postaci, lecz jest to temat tak obszerny i wymagający tak dogłębnego, wieloźródłowego researchu, że opracowanie swojego materiału z pewnością zajmie mi dłuższą chwilę.
Elektryzujące swoją zmysłowością Mary Waits In Silence, ognistość skrzypiec w In the Heart of the Wood and What I Found There czy apokaliptyczna kołysanka If a City… – w każdym z tych utworów tak instrumentaliści, jak Tibet oszałamiali ekspresją, zaangażowaniem, uduchowieniem i brzmieniowym perfekcjonizmem. Jednakże gdybym miała wskazać jeszcze jeden punkt zwrotny w repertuarze, to tutaj także nie miałabym wątpliwości. Albowiem piękno i potęga utworu Niemandswasser to rzecz wszechogarniająco niepojęta. I choć na cześć fisharmonijnych drone’ów będących esencją albumu Sleep Has His House zbudowałam osobny ołtarz w swojej piwnicy, to odnoszę niekiedy wrażenie, że oparte na grzmiących uderzeniach w klawisze fortepianu i rozpaczliwych skrzypcach realizacje na żywo, które Tibet w całkowitym kontraście do oryginału wykonuje z teatralną emfazą, oddziałują na mnie z jeszcze większą siłą. Newralgiczny był tutaj oczywiście moment, w którym Tibet na chwilę odszedł od mikrofonu, stanął na krawędzi sceny i zapamiętale wznosząc ramiona ku górze, z uderzającą, hymniczną dramaturgią wykrzykiwał frazę “It shines, it shines, it shines…”, po czym wrócił na swoje miejsce, aby już kojącym głosem znów przypomnieć nam o naszej nieubłaganej śmiertelności słowami “We’re all dust”.
Wraz z wybrzmieniem ostatniego akordu mocarnego hiciora Hourglass for Diana rozświetloną witrażami przestrzeń wypełniły brawa tak ekstatyczne, że bis był kwestią oczywistą. I tak jak w Londynie, tak też w Pradze mieliśmy okazję usłyszeć skoczne Happy Birthday Pigface Christus, frenetyczne Oh Coal Black Smith, a na sam koniec pełną melancholii, tęsknoty i uroku piosenkę Hushabye Mountain pochodzącą z ulubionego filmu Tibeta pt. Chitty Chitty Bang Bang.
Jednakże momentem, który zadecydował o tym, że właśnie ten wieczór okazał się dla mnie tak wstrząsającym, to zagrane także na bis Sleep Has His House – tytułowa i kulminacyjna kompozycja z albumu, o którym wspomniałam już w kontekście Niemandswaser. Gdy tylko Tibet ten utwór zapowiedział, mówiąc o dedykacji dla swojego zmarłego ojca – wspomniany album sam wokalista opisał jako „tren” i „requiem” [3] – wnet zamarłam w bezruchu. Co prawda dzięki portalowi setlist.fm udało mi się dowiedzieć, że został on zagrany także na ostatnich koncertach w Norwegii i Finlandii, ale nie wiedzieć czemu, tego dnia aż do ostatniej chwili nie wierzyłam, że tak niezwykłe przeżycie może stać się także moim udziałem. Najwidoczniej wydawało mi się to na wskroś nierealne, więc zawczasu niejako pogodziłam się z tą myślą, że Sleep Has His House w Pradze nie będzie. I tak jak już pisałam, drone’y na Sleep Has His House są u mnie przedmiotem fanatycznego kultu, lecz przy akompaniamencie fortepianu i skrzypiec, jak i wykonaniu przez Tibeta pełnym emocjonalnych ekstremów głosem, ten flagowy w dorobku Current 93 utwór staje się czymś zupełnie innym aniżeli jego ponad 20-minutowa wersja sprzed 24 lat. I wobec tego obu tych wersji w najmniejszym stopniu ze sobą nie porównuję – mamy tu bowiem zupełnie odmienne instrumentacje, diametralnie inny śpiew Tibeta, zupełnie inny czas trwania (wersja koncertowa trwa ok. 7 minut). Koncertowe wcielenia Sleep Has His House i oryginał traktuję więc jako dwa różne utwory. Lecz oba doskonałe.
Huczne brawa rozgorzały po raz kolejny, lecz mi oklaski przychodziły z niebywałym trudem, gdyż mój szok był tak przemożny, że nie mogłam odnaleźć się w rzeczywistości, w której ta 2.5-godzinna ceremonia dobiegła końca. Od tej chwili wszystko działo się w zwolnionym tempie, ludzie stopili się w jeden bezkształtny rój, a moją głowę ogarnęła parująca pustka. Gdy już jako tako oprzytomniałam i wydostałam się na zewnątrz, nie wiedziałam, co ze sobą począć. Czy iść w lewo czy w prawo, czy do baru czy na kebaba, czy wracać do hotelu czy iść bezmyślnie przed siebie. Jeśli już myślałam o czymś konkretnym, to tylko o kolejnym koncercie w Rydze, na który wybieram się w styczniu. W takich okolicznościach chyba nic nie zapowiadało, że tego wieczoru dojdzie do jeszcze jednego przełomu. Mianowicie do spotkania Tibeta we własnej osobie. Fakt, że wraz ze znajomym udało nam się go jeszcze złapać, i to w momencie, w którym po prostu staliśmy pod sklepem na przeciwko, w ogóle nie myśląc o takim obrocie spraw, śmiało mogę nazwać cudem. Oczywiście w bezpośredniej konfrontacji z jednym z najważniejszych muzyków mojego życia nie zdołałam wykrztusić z siebie niczego konstruktywnego, tym bardziej że w takich chwilach moja angielszczyzna błyskawicznie ulega redukcji do wyrażenia “Yes, I don’t”. Zdążyłam jednak wspomnieć, że wraz z kolegą przyjechaliśmy z Polski, co dla samego Tibeta było chyba jednak nie lada nowiną, skoro muzą i wybranką jego serca jest artystka Ania Goszczyńska, którą uroczo określa mianem “My beloved Polka” [4]. Na pożegnanie usłyszałam od Davida rozbrajające “Bye Polka”, co ostatecznie przypieczętowało przełomowość tego koncertu.
Ożywiona jak na Current 93 aktywność koncertowa w tym roku chyba pozwala nam żywić nadzieję, że po 5 latach od ostatniej wizyty we Wrocławiu zespół zawita także w naszym kraju. Z utęsknieniem wyczekuję takiego ogłoszenia, ale cóż, póki w robocie pozwalają na luksus urlopu, a w szczelinach portfela rdzewieją jeszcze jakieś zaskórniaki, to od teraz będę dokładać wszelkich starań, żeby dotrzeć na każdy europejski koncert gnostyckiego cyrku Davida Tibeta. Bo choć światło opuszcza nas wszystkich bez wyjątku, to nasze miłości, fascynacje i pasje pozostają jego niewyczerpanymi, bezgranicznymi źródłami.
Tego dnia Current 93 wystąpili w składzie następującym:
–David Tibet – bosonogi człowiek w kaszkiecie
–Aloma Ruiz Boada – skrzypce
–Reinier Van Houdt – fortepian
–Andrew Liles – gitara elektryczna
–Alasdair Roberts – gitara akustyczna
–Michael J York – flet, dudy
– David Pepe – oprawa wizualna
Klaudia Putyra
Partyturiada – perypetie i wynurzenia muzycznej nerdki
ŹRÓDŁA, PRZYPISY:
[1] shorturl.at/mS7ho
[2] shorturl.at/oDOuB
[3] shorturl.at/5orgQ
[4] Zerknijcie choćby na treść dedykacji albumu The Light Is Leaving Us All – „David dedicates this album to St. Ania Goszczyńska, Queen Of The Polka And The Polkas, Queen Of The Cats, Who Knows The Camel’s Sweetest Secrets, as well as mine”. | shorturl.at/Az6Xv