24.05.2024 | Nowonarodzenie
Historia pochodzących z Barbadosu bliźniaczek jednojajowych, June i Jennifer Gibbons, nazywanych „cichymi/milczącymi bliźniaczkami” (ang. the silent twins), to historia pod wieloma względami niezwykła, niewiarygodna i momentami wprost szokująca. Jest to zarazem jedna z bardziej spektakularnych czy nawet sensacyjnych historii wokół pewnych „nadnaturalnych” zjawisk, jakie zaobserwować można między bliźniętami, a nad którymi naukowcy głowią się od dawna. Nic więc dziwnego, że w 1986 roku ukazała się książka pt. The Silent Twins autorstwa dziennikarki Marjorie Wallace, a w 2022 na duży ekran tę niebywałą opowieść przeniosła polska reżyserka Agnieszka Smoczyńska. I być może co poniektórzy drapią się teraz po głowie, zastanawiając się, co to w ogóle ma wspólnego z Current 93. A w skrócie bowiem tyle, że June Gibbons była na koncercie obecna, a w pewnym momencie nawet pojawiła się na scenie, aby wygłosić przejmujący wiersz o rozstaniu. I choćby w związku z tym przybliżenie tej historii w ramach relacji z koncertu wydaje mi się zasadne, aczkolwiek postaram się nakreślić ją w najogólniejszym zarysie. Szczerze zachęcam jednak zapoznać się z nią bliżej.
Gdy w 1974 roku rodzina bliźniaczek osiedliła się w Walii, która to w owym czasie, delikatnie mówiąc, nie słynęła z tolerancji wobec mniejszości rasowych, dziewczynki cierpiały z powodu nagminnego mobbingu ze strony rówieśników. Nieustanne szykany w końcu doprowadziły do tego, iż postanowiły one całkowicie odseparować się od szkolnego środowiska (naukę jednak kontynuowały) i komunikować wyłącznie między sobą. W tym celu dziewczynki stworzyły swój własny sekretny język – taki sposób porozumiewania się przez stricte bliźnięta jest określany mianem kryptofazji. Pewnego razu zaniepokojony zachowaniem bliźniaczek lekarz skierował je do dziecięcego psycholga, lecz wszelkie próby terapii spełzły na niczym. Sięgnięto zatem po środki iście drastyczne, tj. ulokowano siostry w oddzielnych szkołach z internatem. Skutki tego lekkomyślnego posunięcia okazały się, co było do przewidzenia, druzgocące, gdyż obie dziewczynki popadły w stan katatoniczny. Lecz gdy koszmar rozdzielenia dobiegł końca, ok. 11. letnie siostry jeszcze bardziej zamknęły się w swoim świecie, całymi dniami przesiadując w pokoju i bawiąc się lalkami, wymyślając przy tym niesamowite historie – i być może to wówczas zrodziły się zalążki ich talentów pisarskich. Wreszcie zainspirowane pamiętnikami, które otrzymały w prezencie gwiazdkowym, zapisały się na mailowy kurs kreatywnego pisania – obie siostry prowadziły w tym czasie obszerne dzienniki, a także napisały kilka opowiadań, powieści i wierszy. Jednakże żadne wydawnictwo nie okazało zainteresowania podjęciem współpracy z siostrami, które w końcu zdecydowały się zsumować swoje zasiłki dla bezrobotnych, aby w ten sposób sfinansować publikację powieści The Pepsi Cola Addict (1982) z własnej kieszeni. The Pepsi Cola Addict, napisana przez zaledwie 16. letnią June, po dziś dzień pozostaje jedyną oficjalnie wydaną pozycją z obszernej bibliografii sióstr Gibbons. Z początku wydana w bardzo limitowanym nakładzie, w pełni doceniona jako „jedno z największych osiągnięć współczesnej literatury outsiderskiej”, została dopiero w 2022 wraz z ponowną jej publikacją, w czym czynny udział brał także Tibet, wielki entuzjasta twórczości sióstr i bliski znajomy June.
Skoro streszczenie siostrzanej historii już pochłonęło dwa akapity tego tekstu, w tym miejscu wypadałoby ją przypieczętować, co wcale nie będzie takie proste, biorąc pod uwagę mnogość dramatycznych epizodów, jakie są tej historii niestety nieodłączną częścią. Dość wspomnieć, że w wyniku eksperymentów z różnymi używkami, jak i licznych kłopotów z prawem siostry trafiły do szpitala psychiatrycznego, i to na całe 11 lat. Dopiero po śmierci Jennifer, w wywiadzie udzielonym wspomnianej Marjorie Wallace, June wyznała, iż lata temu siostry zawarły ze sobą pakt, na mocy którego w przypadku śmierci jednej z nich druga będzie mieć obowiązek zacząć mówić i żyć normalnym życiem. Podczas pobytu w szpitalu Jennifer miała zadeklarować, iż to ona gotowa jest poświęcić swoje życie. Zaledwie 30. letnia kobieta zmarła z powodu zapalenia mięśnia sercowego, lecz w jej organizmie nie stwierdzono obecności trucizny czy narkotyków.
Podsumowując powyższe, wydaje mi się, że fakt zaangażowania Tibeta w działalność wydawniczą Gibbons to kolejna znamienna pozycja w gigantycznej bibliotece Tibetowskich wpływów i inspiracji (które prześledzić możemy choćby na oficjalniej stronie zespołu pod tymże linkiem), a co za tym idzie kolejny ważny aspekt uniwersum Current 93. Myślę, że dzięki tej świadomości możemy jedynie wzbogacić i pogłębić nasze doświadczenie obcowania z tą muzyką.
Tego piątkowego wieczoru zespół w składzie następującym: David Tibet, Andrew Liles (gitara elektryczna i rozmaite efekty elektroniczne), Alasdair Roberts (gitara akustyczna i podkłady wokalne), Reinier Van Houdt (fortepian), Michael J. York (m.in. dudy i flet) i Aloma Ruiz Boada (skrzypce), a na samym początku także Ossian Brown (lira korbowa), zafundował przybyłym show z pewnością niezapomniane – obfitujące w ekstrema instrumentalno-dynamiczno-ekspresyjne, a więc tym bardziej emocjonalne, co zdecydowanie najbarwniej i najdobitniej zobrazować może początek koncertu, tj. pokaz 30. minutowego, eksperymentalnego filmu autorstwa włoskiego twórcy awangardowego, Davide’a Pepe’a. W zapowiedzi swojego materiału Pepe ogłosił, iż będzie on niejako przedsmakiem tego, czego widownia może spodziewać się w trakcie koncertu, jak również nakreślił koncept dzieła, który z grubsza miał opierać się na wizji rzeczywistości, w której czas nie istnieje. Zabrzmiało to niewątpliwie obiecująco, ale czy efekt końcowy okazał się równie interesujący, co jego zapowiedź? Cóż, mogłabym podejść do sprawy wygodnicko i od niechcenia machnąć coś w stylu „nie mnie oceniać, bo co ja tam wiem o współczesnym kinie eksperymentalnym”. Zatem wobec mojej znikomej na ten temat wiedzy jestem w stanie powiedzieć tyle tylko, że było to doznanie tak męczące, jak intrygujące, aczkolwiek przypuszczam, że taki właśnie cel, tj. wywołanie w odbiorcy wrażeń nader skrajnych, przyświecał twórcy – na dużych rozmiarów rzutniku wyświetliła nam się szaleńczo-surrealistyczna mozaika, składająca się w głównej mierze z grafik przedstawiających różnorakie zakłócenia obrazu (tzw. glitche), które co rusz formowały się w definiowalne kształty np. kwiaty. „Mindfuckowość” tych obrazów potęgowała pełna grozy i dysonansów, a momentami wręcz ogłuszająca muzyka, łącząca w sobie industrial i współczesną muzyką poważną. Lecz w ostatniej minucie filmu z całego tego opętańczego zgiełku wyłonił się równie kiczowaty, co kojący kadr ukazujący wróbelka pijącego wodę z plastikowej miski. Powiedzieć, że przyprawiło mnie to o zawrót głowy, to jak nic nie powiedzieć. Jednak pomimo początkowego sceptycyzmu dość szybko doszłam do wniosku, że to kuriozalno-deliryczne kłębowisko barw i dźwięków było naprawdę znakomitym preludium do całego widowiska, jak i, zaryzykuję stwierdzenie, niezwykle trafną metaforą dotychczasowego dorobku Current 93, który jest przecież porażającym swoim ogromem patchworkiem najróżniejszych gatunków i estetyk, a jego fundamentalnym składnikiem jest Tibetowska, synkretyczno-intertekstualna liryka, w której przeplatają się okultyzm, chrześcijaństwo, koty i postaci z kreskówek (i żeby tylko). Bo Current 93 to jedyna w swoim rodzaju symbioza sacrum i profanum.
Twierdzenie, iż film Pepa mógłby posłużyć za wzorcową ilustrację specyfiki Current 93, jestem gotowa poprzeć argumentem już pierwszego utworu, który zbombardował bębenki widzów z hukiem armatnim, a mowa o Ach Golgotha (Maldoror Is Dead) – utworze pochodzącym z płyty Nature Unveiled wydanej w 1984 roku, a zatem w czasach, w których Current 93 uprawiali demoniczny, otchłanny czy po prostu przerażający industrial wymieszany z ritual ambientem i techniką sound collage, a w materii wokalnej Tibet wydobywał z siebie przede wszystkim upiorne, agonalne skowyty mistyka-szamana szamoczącego się między opętaniem a objawieniem. Niespełna 20. minutową kompozycję otwierają napawające niepokojem gregoriańskie śpiewy – którym na żywo towarzyszyły plemienne uderzenia w kocioł i zawrotne brzęczenie liry korbowej – można było zinterpretować jako wręcz naturalną kontynuację obrazu Pepe’a, tj. twór, którego percepcja niebezpiecznie balansuje na granicy między zachwytem a przerażeniem. Wniosek nasuwa się zatem tylko jeden – po takim wstępie można było spodziewać się absolutnie wszystkiego, w tym nawet… dyskotekowego Rivers of Babylon Boney M., które wybrzmiało zaraz potem. Jest to jednakże utwór, a zarazem zabieg, po który Current 93 sięgają bardzo często podczas swoich występów, przy czym wydaje mi się, że jest to przede wszystkim manifestacja tej humorystyczno-groteskowej strony zespołu, która to jest przecież równie istotna, co ta regligijno-wzniosła. I tym oto niekonwencjonalnym sposobem prosto z odmętów makabrycznej kakofonii wylądowaliśmy na cekinowej potańcówce w rytmie disco, gdzie po chwili znaleźliśmy się w spowitym mrokiem, leśnym gąszczu, gdy w neogotyckim, rozświetlonym migotaniem witraży wnętrzu Union Chapel zamajaczyły pierwsze takty esencjonalnie dark folkowej, kołysząco nastrojowej ballady The Descent of Long Satan and Babylon.
W tym momencie pokuszę się być może o dość brawurowe stwierdzenie, iż zaprezentowaną tego dnia przez zespół setlistę moglibyśmy skwitować jako „Current 93 w pigułce”, tj. taki zestaw utworów, które daje nam przekrojowy wgląd w nadzwyczajną różnorodność stylistyczną zespołu, przy czym rzecz jasna nie jest to pełny wgląd, gdyż ukazanie takiego w ramach jednego koncertu byłoby po prostu niewykonalne. Więc może rozsądniej byłoby skonstatować, że jest to tylko i AŻ namiastka tej różnorodności. Albowiem w ciągu tych magicznych dwóch godzin było nam dane usłyszeć m.in. elektryzująco zmysłowe Mary Waits In Silence (olśniewająca melodyka fletu), baśniowo-skoczne In the Heart of the Wood and What I Found There (porywające partie skrzypiec), kameralno-kontemplacyjne If a City… z ostatniej płyty (owa instrumentalna układanka z drone’ów, gitar akustycznej i elektrycznej oraz skrzypiec to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie usłyszałam w zeszłym roku), przenikające do najskrytszych głębin duszy A Sadness Song, niekwestionowany „hicior”, czyli tętniące tak dekadencją, jak namiętnością Hourglass for Diana czy też zagrane na bis, utrzymane w konwencji horrorycznej kołysanki Oh Coal Black Smith. Niemniej za symboliczne ‘gwoździe programu’ uznałabym z jednej strony poruszającą recytację June Gibbins, a z drugiej mistrzowskie wykonanie A Thousand Witches, czyli według mnie najpiękniejszego utworu z albumu The Light Is Leaving Us All – oparty na sielankowo-romantycznej, przywołującej pieśni średniowiecznych bardòw melodii, której ujmującą słodycz „ukwiecają” subtelne zaśpiewy Robertsa, na scenie przeobraziła się w iście wstrząsający spektakl, gdy końcowe wersy Tibet wyśpiewał głośno i z przemożnym dramatyzmem, a więc zupełnie inaczej niż w wersji studyjnej. Wszechogarniające potęga, moc i piękno biły z tej pieśni.
Jednakże wieczór ten z pewnością nie byłby przeżyciem tak głębokim, gdyby nie najwyższej klasy akustyka świątyni, dzięki której osiągnięto brzmienie niezrównanie selektywne i intensywne, organiczne i nasycone.
Jako że nadal nie pozbierałam się w pełni po tej rozbuchanej nawałnicy wzruszeń, ciśnie mi się na usta teza dość miałka, a mianowicie taka, że koncert C93 jest czymś, czego chociaż raz przed śmiercią powinien doświadczyć każdy. Nie czarujmy się jednak, w gruncie rzeczy jest to do bólu wyświechtany banał, którym możemy wymachiwać na prawo i lewo w odniesieniu do wszystkiego, co dla nas ważne i przełomowe. Niemniej takie sformułowanie, choć niewątpliwie wzniosłe, tak czy owak wcale nie wyczerpuje tematu, bo śmiem twierdzić, że tak twórczość, jak koncerty Current 93 są czymś zdecydowanie więcej. To doświadczenie z pogranicza przeciwnych światów – piekielnej gehenny i rajskiej rozkoszy, obezwładniającego bólu i nieposkromionej radości, duchowej głębi i abstrakcyjnego cyrku. I z tego nieustannego lawirowania między kontrastami wynurza się człowiek jako byt odmieniony. To jak nowonarodzenie.
Klaudia Putyra
Partyturiada – perypetie i wynurzenia muzycznej nerdki
Zdjęcia, od lewej i od góry:
– David Tibet – fot. Anna Goszczyńska | źródło: Facebook – The Temple Experience
– Andrew Liles | źródło: Andrew Liles – Bandcamp
– Aloma Ruiz Boada | źródło: eufonic.net
– Alasdair Roberts – fot. Tara Darby | źródło: The Wire
– Reinier Van Houdt – fot. Michelle V. Agins | źródło: The New York Times
– Jennifer i June Gibbons | źródło: The Sun