OFF Festival 2024 – Relacja

LES SAVY FAV
LES SAVY FAV, fot. M. Murawski

Tegoroczna edycja odbywającego się od ponad dekady w Katowicach OFF Festiwalu wzbudzała wiele emocji na długo przed jej rozpoczęciem. To, że festiwal od paru lat zmienia się i przechodzi swoistą metamorfozę to rzecz wiadoma nie od dziś. Jednak dopiero w tym roku tak mocno zabrzmiały krytyczne głosy pojawiające się przy okazji kolejnych ogłaszanych artystów. Czy miały one swoje uzasadnienie? W kilku przypadkach pewnie tak. Generalnie jednak edycję 2024 można uznać za udaną, bo i w tym roku świetnych koncertów nie zabrakło.

GRACE JONES
GRACE JONES, fot. M. Murawski

Od początku imprezy jej znakiem rozpoznawczym był eklektyzm oraz łączenie w programie muzycznych nowości z artystami o uznanym już dorobku. I choć głównym headlinerem tegorocznej edycji była legendarna Grace Jones (o niej nieco później) to nie da się ukryć, że w line up królowały nazwiska, które za cel miały przyciągnąć całkiem nową, młodszą publiczność, szczególnie z rejonów Hip-Hopowych (co pokazało też, jak nierówna jakościowo jest ta scena – oprócz kilku wartościowych trafić można też było też na takie, które były totalnym nieporozumieniem). Czy to się udało? W pewnym sensie tak, ponieważ osób młodych i bardzo młodych na pewno nie zabrakło i stanowiły one w tym roku zdecydowaną większość OFFowej publiczności. Warto jednak zaznaczyć, że sporą część stanowili ludzie ciut starsi (choć na oficjalnych zdjęciach imprezy próżno ich szukać), którzy zapewne mają na koncie już wiele edycji festiwalu.

Wracając jednak do tego, co najważniejsze, czyli do muzyki. Siłą OFFa zawsze było to, że trafić można było na wykonawców, o których często nie słyszeliśmy wcześniej, a ich występy okazywały się bardzo udane. W tym roku na pewno zaliczyć mogę do nich piątkowy koncert Annahstasi, która przy akompaniamencie akustycznej gitary snuła swoje opowieści. Obdarzona bardzo zmysłowym, ale zarazem wyrazistym głosem wprowadzała swoją muzyką w bardzo kojący nastrój. Zupełnie inaczej (ale równie intrygująco) wypadł sobotni koncert estońskiego duetu Puuluup. Trudno jednoznacznie określić ich muzykę. Mieszanka psychodelicznego folku i tradycyjnej estońskiej muzyki? Abstrakcyjne teksty o rolnictwie, sporcie i międzyludzkich relacjach? Do tego dawka iście kabaretowej konferansjerki? To wszystko tam było i sądząc po świetnie bawiącej się publiczności chyba zadziałało. Natomiast w niedzielne popołudnie można było trafić na oczekiwany przez wielu występ Glass Beams. Ich psychodeliczny, praktycznie całkiem instrumentalny rock grany w oparciu o orientalne skale bardzo przyjemnie płynął z głównej sceny, oświetlanej promieniami zachodzącego słońca (panowie zagrali niedługo po ulewie). Jak napisał jeden z uczestników była, to idealna muzyka do słuchania jej leżąc na trawie. Coś w tym jest, choć przyznam, że po kilku utworach zaczęła mnie ona nieco nużyć.

FUTURE ISLANDS, fot. M. Murawski
FUTURE ISLANDS, fot. M. Murawski

Siłą każdego festiwalu są jednak headlinerzy. W tym roku to właśnie ta kwestia wzbudzała najwięcej kontrowersji. Czy słusznie? Całkowicie subiektywnie mogę przyznać, że dwoje z nich wypadło naprawdę dobrze. W piątek byli to Future Islands, których występ pechowo wypadł podczas totalnej ulewy. Nie przeszkodziło im to jednak w zagraniu świetnego koncertu. A wokalista Samuel T Herring zasłużył zdecydowanie na medal za włożenie 100 % serca w to, co robił na scenie. Nie byłem nigdy szczególnym fanem ich twórczości, ale przyznaję, że na żywo wypadli znakomicie. Nie ukrywam, że jednak najbardziej czekałem na sobotni występ Grace Jones (tym razem pogoda dopisała, co pozwoliło zebrać pod sceną chyba najliczniejszą publiczność). Artystki przedstawiać nie trzeba i choć kilkukrotnie występowała już w Polsce to była dla mnie pierwsza okazja aby zobaczyć ją na żywo. I nie zawiodłem się. Pani Jones postawiła na prawdziwe wokalne, taneczne i wizualne show, pojawiając już w pierwszych sekundach w lśniącej masce niczym kapłanka voodoo. W trakcie nieco ponad godzinnego koncertu przebierała się zresztą aż dziewięć razy! W dodatku świetny repertuar łączący klasyczne kompozycje z premierowymi utworami, które znajdą się na jej nowej nadchodzącej płycie. Sama Grace od początku złapała też świetny kontakt z publicznością i widać było, że świetnie się czuje na scenie. Koncert pokazał klasę tej wyjątkowej artystki, jak również jej fantastyczną formę, zarówno wokalną, jak i fizyczną. W wieku 76 lat też chciałbym mieć siłę, aby śpiewając przez cały utwór kręcić hula hopem…

BAXTER DURY, fot. M. Murawski
BAXTER DURY, fot. M. Murawski

W kontekście głównej sceny na pewno nie można pominąć występów Sevdalizy oraz Baxtera Dury. Dużo dobrego słyszałem wcześniej o koncertach pochodzącej z Iranu wokalistki. W Katowicach jednak totalnie się rozczarowałem. Doceniam zarówno umiejętności wokalne, jak i sceniczną charyzmę, jednakże odniosłem wrażenie, że przeniosłem się na inną imprezę. Jej taneczny pop kompletnie do mnie nie trafił. Zupełnym przeciwieństwem był za to występ Baxtera Dury. Śledząc jego płyty od dłuższego czasu zastanawiałem się jak wypadnie na żywo i przyznam, że to, co zobaczyłem przerosło moje oczekiwania. Baxter zaprezentował coś, co można by określić mianem mieszanki skrajnych emocji, scenicznego szaleństwa i ekstatycznego tańca z teatralnym rozrywaniem koszuli na scenie włącznie. Tak pięknego współbrzmienia głosu i scenicznej charyzmy dawno nie widziałem. Doskonały koncert.

Najciekawszymi koncertami były dla mnie jednak te odbywające się gdzieś pomiędzy debiutantami a największymi. I tu nie zabrakło ciekawych muzycznych historii. W kontekście kręcenia nosem na tegoroczny skład często podnoszono argument, że w 2024 w Katowicach stanowczo zabrakło gitar. Po części zgadzam się z tą opinią jednak to nie znaczy, że nie było ich wcale. Jednym z najlepszych momentów był występ coraz bardziej lubianej w naszym kraju belgijskiej grupy Brutus. Trio z charyzmatyczną perkusistką-wokalistką Stefanie Mannaerts zaprezentowało w Katowicach to, co najlepsze w ich muzyce. Czystą energię, post hard-corową surowość, ale też melodyjność i chwytliwość kompozycji na czele, których wybija się wokal Stefanie. To był mój drugi koncert Brutus w życiu i uważam, że obecnie zespół jest w doskonałej formie. Zresztą fantastyczny odbiór publiczności był tego najlepszym dowodem. Nieco z innej strony zaprezentowali się nowojorczycy z Les Savy Fav. Krótko mówiąc, ich koncert to była totalna hałaśliwa jazda bez trzymanki. Pełna jazgotu i nieokiełznanej energii. A za sprawą biegającego wśród publiczności i rozbierającego się do bielizny Tima Harringtona (który podzielił się przy okazji swoją opinią o kulcie ciała i doskonałego wyglądu) ten występ na pewno przejdzie do historii OFFa.

FURIA, fot. M. Murawski
FURIA, fot. M. Murawski

Nie zabrakło w tym roku też metalu. Choć w minimalnej ilości to jednak na najwyższym poziomie. Pierwszą z odsłon tego gatunku był amerykański Imperial Triumphant, którzy grając swój specyficzny black metal praktycznie non stop oglądają się przy tym w kierunku jazzowej stylistyki. Tak było również i tym razem. Trzeba przyznać, że nowojorczycy tak samo świetnie grają, jak wyglądają, dbając o całościowy koncept swojej artystycznej wizji. Drugim metalowym akcentem i tym samym jednym z najlepszych koncertowych momentów był występ rodzimej Furii, która po niedawno zakończonej trasie wróciła po raz trzeci na OFF Festiwal. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, czemu zespół nie zagrał tym razem na scenie leśnej zamiast po raz kolejny występować w namiocie. Myślę, że obecnie Furia to nazwa, którą warto prezentować w szerszym kontekście. Zasługują na to, a niedzielny koncert tylko dowiódł ich klasy i bardzo wysokiego poziomu. Piękne i bardzo intensywne zakończenie tegorocznego OFFa.

IMPERIAL TRIUMPHANT, fot. K. Szlezak
IMPERIAL TRIUMPHANT, fot. K. Szlezak

Na koniec mała refleksja. Myślę, że wiele osób zadaje sobie pytanie, czy tegoroczna edycja była jednostkową wycieczką w bardziej obecnie modne klimaty, czy może początkiem trwałej zmiany kierunku, w którym festiwal będzie podążać? Ze swojej strony mam nadzieję, że to, co było znakiem rozpoznawczym tej imprezy, czyli wychodzenie poza utarte muzyczne szlaki, eklektyzm i poszukiwanie tego, co nieoczywiste się nie zmieni. Po tegorocznym festiwalu (pomimo obecności wielu innych imprez, które pojawiły się na festiwalowej mapie Polski) OFF nadal pozostaje dla mnie imprezą wzbudzającą ciekawość. Jak będzie finalnie, dowiemy się za rok.

Wojciech Żurek