Przyznaję bez bicia, że industrialne łupanki, jakimi Current 93 dziurawili mózgi słuchaczy na swoich pierwszych albumach z lat 80., jak i dark ambientowe magmy wypełniające takie krążki jak choćby Faust (2000), Bright Yellow Moon (2001) czy The Moons at Your Door (2015), zdecydowanie nie należą do moich ulubionych pozycji w obszernym katalogu Current 93. I to pomimo mojego zamiłowania do muzycznych ekstremów spod znaku dsbm czy death metalu. Choć nie wykluczam, że któregoś dnia połknę i industrialnego bakcyla, lecz najwidoczniej jeszcze nie teraz. Dlatego też z dużym dystansem, a nawet pewną dozą niechęci, zabierałam się za kolejny twór Tibeta z rodzaju tych, których zawartość to zaledwie dwa, ale za to „piekielnie” długie utwory. Nastawiłam się na bez mała godzinę i 70 minut upiornych zgrzytów, które winny być chyba finalnie katartyczną konfrontacją z moimi najplugawszymi koszmarami i demonami, lecz koniec końców nie wzbudzą we mnie jakichkolwiek emocji, wskutek czego zacznę się zastanawiać, czy aby to „poczuć”, powinnam udać się do opuszczonego szpitala psychiatrycznego czy też zjeść jakieś muchomory. Albo jedno i drugie. I jakież było moje zdziwienie, gdy już po kilku taktach pierwszego utworu autorstwa Tibeta i jego niezawodnych instrumentalistów, ἀρχη א Τελος, wiedziałam, że czeka mnie coś absolutnie niezwykłego.
Z niezwykle ciekawą historią tego miejsca możecie zapoznać się na oficjalnej stronie thehorsehospital.com, aktualnie jest to londyńska galeria o takiej właśnie nieszablonowej nazwie, gdzie wiosną roku 2002 Tibet i Steven Stapleton (Nurse With Wound) w ramach trzymiesięcznej wystawy zaprezentowali swoje różnorakie surrealistyczne malunki – odznaczające się tak złowieszczą tajemniczością, jak i pewną, cóż, niezgrabnością czy niezdarnością typową dla rysunków dziecięcych – a przypominam, że to jedna z ulubionych fuzji Tibeta, o czym świadczą przykładowo tak uwielbiane przez niego kołysanki, które często reinterpretuje na „makabryczną” modłę. Album jest zatem ścieżką dźwiękową towarzyszącą wystawie, lecz wydaną na dwóch krążkach – na jednym znalazł się utwór ἀρχη א Τελος Current 93, a na drugim Salt Nurse With Wound. I mogę sobie tylko wyobrażać, jak piorunującym przeżyciem musiała być wówczas wizyta w tejże galerii, biorąc pod uwagę mieszankę tak intensywnych bodźców jak złowieszcze obrazy zanurzone w nastrojowym półcieniu i przepiękna muzyka, w której słodycz, lekkość i piękno oraz ciężar, groza i obłęd stapiają się w hipnotyzujący kolaż.
Biorąc na warsztat kompozycję Tibeta, ἀρχη א Τελος, wpierw uczynię zadość miłośnikom języków obcych – a sama się do nich zaliczam – gdyż udało mi się dowiedzieć, że ἀρχη to po grecku „zasada”, Τελος to koniec, a א (czyt. alef) to pierwsza litera alfabetów semickich, m.in. fenickiego, aramejskiego, arabskiego, hebrajskiego i syryjskiego, odpowiadająca liczbie 1. Czyli jakbyśmy to kolokwialnie ujęli, „typowy Tibet – pożeracz wszystkich możliwych religii”. W warstwie muzycznej jednak wzbraniałabym się przed takim osądem – oczywiście rozwibrowane, powłóczyste drone’owe smugi mogą przywodzić na myśl Sleep Has His House czy The Seahorse Rears to Oblivion, lecz tutaj kameralne instrumentarium, obejmujące skrzypce, wiolonczelę, fortepian i fisharmonię, nadaje całości wyraźnych znamion współczesnej muzyki poważnej, a zwłaszcza twórczości Arvo Pärta. Nic mi nie wiadomo na temat powiązań między tymi artystami, aczkolwiek idę o zakład, że Tibet – gorliwy chrześcijanin i miłośnik angielskiej muzyki średniowiecznej i renesansowej – w zaciszu swojej olbrzymiej domowej biblioteki delektował się już takimi dziełami jak Tabula Rasa czy Festina Lente, albowiem w moim odczuciu podobieństwa ekspresyjno-stylistyczne są momentami wręcz uderzające. Tak czy inaczej ἀρχη א Τελος to 40 minut czystego wzruszenia, upojenia i uduchowienia. W tych 40 minutach kryje się istota muzyki i jej przemożnej siły oddziaływania, wzbogacania i odmieniania.
Natomiast trwające bitą godzinę Salt Stapletona wprost idealnie obrazuje grafika zdobiąca okładkę i sam krążek, czyli fale. Po prostu fale. Wzburzone morze smagane siarczystym wichrem [proszę wybaczyć pokraczność moich opisów przyrody, to objaw niespełnionych zapędów poetycko-literackich, wciąż z nimi walczę]. Nieustający cykl przypływów i odpływów. Banał? O nie, z pewnością nie w tym przypadku. Ściana niepokojąco-kojących, infernalno-idyllicznych drone’ów przybliża się i oddala bez ustanku, a jeśli dasz się tej fali ponieść, to gwarantuję ci, że podryfujesz ku nieznanym wodom, których skarby będą w całości do twojej dyspozycji. Nawet jeśli nie umiesz pływać. Ja nie umiem, a popłynęłam i żyję.
Niniejszym Music From the Horse Hospital dołączył do całkiem już pokaźnego repertuaru utworów, które doskonale korespondują z moimi tzw. rytuałami self-care [może by taką playlistę zrobić?], tj. chłopak – wypad, światło – wypad, sąsiad z góry, któremu o 22:00 zachciało się odkurzać – wypad (i dzwonię na policję). Zostają tylko: ja, kot, wino (jakieś tam z Żabki za maks. 30 zł, nie myślcie tylko, że jestem jakąś koneserką) i „Muzyka z końskiego szpitala”. W takich chwilach aż sama sobie zazdroszczę.
Klaudia Putyra
Partyturiada – perypetie i wynurzenia muzycznej nerdki
Tekst: Komnata kultury POP – relacja z wystawy obrazów D. Tibeta i S. Stapletona można przeczytać w #8 ANXIOUS (do nabycia w formacie pdf).